wtorek, 28 lutego 2012

Minął rok...


Minął rok.
Profesor Złotoreński nawet się ucieszył na mój widok.
- O, nawet dobrze Pani wygląda.
- Wyspałam się, panie profesorze.
Czarodziejka Sekretariatu zaproponowała mi nnawet kawę. W podzięce zaproponowałam podział swojej sałatki z selera, ziemniaków i jabłek.
- Trochę długo Pani spała.
- No rok, panie Profesorze.
- A my tu nad KRK pracowaliśmy…
Zwiesiłam głowę. Targnęły mną wyrzuty sumienia. Przez pracę nad Krajowymi Ramami Kształcenia już kilka moich koleżanek oszalało.  A ja w tym czasie relaksowałam się pod czułą opieką Korony Brytyjskiej, śpiąc na ławkach w Worcestershire.
- No i nową ustawę mamy… A panią minister nauki to w Białymstoku ogłoszono człowiekiem Roku!
No pewnie. Ja bym ją ogłosiła człowiekiem stulecia.
Na Marsie.
- Czy już Pani myślała, w którym czasopiśmie z listy filadelfijskiej mogłaby Pani publikować? Bo pani minister będzie nam za to naliczać punkty według nowej ustawy.
- Tak, myślałam, panie profesorze. Tam na tej liście nie ma czasopism humanistycznych… ale ja w liceum hodowałam z siostrą bakterie sianowe na parapecie. Myślę, że mogę do tego wrócić i opublikować wyniki badań. Czy to pomoże naszej katedrze?
- Z pewnością! A jak tam było w Anglii?
- W Anglii? No wie Pan. Oni tam nie znają słowa na „h”. I jakoś ich nauka jest w lepszym stanie niż nasza.
- Nie znają habilitacji… No tak…
Kawa paruje. Otwierają się drzwi do sekretariatu. Wchodzi jakaś studentka.
- Chciałabym… prosić o listę fakultetów… O! Jak to dobrze znowu zobaczyć panią w pracy!
Łyżeczka mi wpada do kawy. Ja w pracy? Znowu? I to jakieś nieznane mi młode osoby tak się wypowiadają?
Przeglądam pocztę. Wcale tak dużo jej nie ma jak na tyle miesięcy niebytu. Ale jest list od Rektora.
- Hm… Rektor zaprasza na uroczyste posiedzenie Senatu… - podnoszę wzrok na Czarodziejkę Sekretariatu. – Coś może wiesz, dlaczego? Bo muszę odpowiedzieć, proszą o potwierdzenie.
- Nie, nie wiem. Nie jest tam napisane?
- Nie, tylko że posiedzenie jest uroczyste i coś tam z okazji święta uniwersytetu. W sumie… Mogę pójść… No bo nigdy nie byłam. A tak… Pójdę w ramach badań terenowych. Pobadam sobie trochę.
Czarodziejka Sekretariatu zawiadamia więc mejlem Rektora, że to dla mnie zaszczyt i że pójdę. Jakoś nie pisze, że przeprowadzę tam badania terenowe, pooglądam sobie senat, senatorów, senatorki i nową aulę na wydziale prawa.
Na korytarzu profesor Złotoreński wciąga mnie pobłażliwym wzrokiem do swojego gabinetu.
- Pójdzie Pani, ale nie na badania. Przyznano Pani medal Komisji Edukacji Narodowej.
- Kiedy? Jak spałam? I za co?
No chyba powinnam wiedzieć za co.
Za niezabijanie studentów.
A przynajmniej – nie w dużych ilościach.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Po rozsypce...

Po niespodziewanej rozsypce mojego bloga na portalu Zwierciadła (efekt szaleńczych i niezapowiedzianych reform) zamieszczam tu smętne resztki tekstów, które od marca 2011 roku towarzyszyły mi w pracy na UU (Ukochanej Uczelni). Może będzie to posiew do dalszej pracy na urlopie zdrowotnym?...



(1) Zaolzie (1.03.2011)
Prababka moja Marianna rodzona, jak sądzę, w Pietwałdzie, w powiecie frysztackim. Na Zaolziu. Daleko to, daleko, i nigdy tam jeszcze moja noga nie postała, choć pradziadek Michał gdzieś tam w pobliżu w gruzach kopalni przywalony. W gruzach? Nie, pewnie w węglu jakimś... Dawno już "Łyska z pokładu Idy" w ręku nie miałam... Ale nad Morzem Bałtyckim nie jest to najpotrzebniejsza lektura, tu raczej Necla trzeba czytać, żeby wiedzieć, jak rybę pod lodem złowić. Bo te w sklepach drożeją niemożebnie, więc pewnie ludność wróci niedługo do pradawnych zajęć - byle nie harpunami...
Dzisiaj - lód spadał już z okien dachowych i przerywał wypowiedzi moich Studentów i Studentek - kolejny już raz ćwiczyłam cierpliwość na kolejnym kolokwium poprawkowym. Przeżyłam już Habsburgów. Habsburgowie tym się zasłużyli dla rozwoju kolekcji muzealniczych, że założyli Bibliotekę Aleksandryjską. Przeżyłam już Westfalię. Polonia znalazła się w Westfalii na skutek przesunięcia granic państwowych. Przeżyłam autonomię Śląska. Śląsk miał status autonomii pod zaborami. Pal sześć Habsburgów. Wargi mieli obwisłe, wielu szaleńców w rodzie, no i kij z nimi. Pal sześć Śląsk, Gorzelik sobie ze Śląskiem poradzi. Pal sześć Westfalię - jakież to granice musiałaby mieć Polska, żeby w wyniku jej przesunięcia nad Renem pozostali osamotnieni tam nagle Polacy w rogatywkach na głowach i piwem "Żywiec" (znowu Habsburgowie...) w rękach, smutni i rozżaleni, że im granica nagle na wschód umknęła...
ALE ZAOLZIA NIE ODPUSZCZĘ!
- Jaka organizacja regionalna zajmowała się budowaniem szkół polskich na Zaolziu?
- Borussia?
- Proszę się zastanowić.
- Eeee... Macierz Ziemi Cieszyńskiej?
- Oczywiście! A jak Pani sądzi, w jakim celu budowano tam polskie szkoły?
[...5 minut milczenia...]
- Eeee... W celu obrony przed germanizacją?
[... Teraz ja myślę. W sumie to ziemia Habsburgów, na pewno tam germanizowali w miarę sił i zapału swojego, ale wiadomo, że mieli mnóstwo innych zajęć, romanse, sztylety, bale wiedeńskie, germanizacja nie szła im tak składnie jak Prusakom - mistrzom germanizacji, germanizatorom wzorowym i sierioznym. No dobrze!]
- Tak, z pewnością germanizacja była problemem na tym obszarze, ale jednak Polakom groziło większe niebezpieczeństwo wynarodowienia z innej strony. Z jakiej, czy może Pani wyjaśnić?
[...milczenie...]
[...milczenie owiec...]
[...milczenie całego kierdla owiec....]
[...milczenie całej połoniny pokrytej kierdlami owiec...]
- Może zaczniemy od prostych faktów, to wtedy Pani będzie łatwiej.
[...ratunek?...]
- Gdzie leży Zaolzie?
[...niebacznie zadany cios...]
[...cios powala niewinne baranki...]
[...bądźcie jako baranki niewinne, a będzie wam odpuszczone...]
[...ale nie na tym łez padole....]
- W jakim kraju leży Zaolzie?
[...trzeba jednak podjąć wyzwanie!...]
- No, na Węgrzech!
NA WĘGRZECH.
Hej, Madziarzy, dalej w tany! Prosimy o dalszą likwidację lekcji historii i geografii w szkołach przedmaturalnych! Hej!
Prababciu Marianno, pradziadku Michale - wybaczcie.
Zaolziacy - wybaczcie.


(2) Trzynastka (1.03.2011)

Dzisiaj miało być wielkie święto. Prawie o randze narodowego. No, a już na pewno regionalnego.
W każdym razie koleżanki z Zakładu przygotowały już w myślach listę przyjemności, jaka będzie związana z tym świętem.  O istnieniu Święta poinformowała mnie równo rok temu przyjaciółka z Zakładu - Espaniola, mówiąc proste słowa:
- Super, że już jest marzec! Już zaplanowałam, co kupię za trzynastkę.
Popatrzyłam na Espaniolę nic nierozumiejącym wzrokiem.
- Jaką trzynastkę?
Espaniola się oburzyła.
- No przecież w marcu zawsze wypłacają nam trzynastkę! Od kiedy tu pracujesz?
Przyznałam ze wstydem, że od pięciu lat. Espaniola od dwóch, ale to ona ma zwyczaj, że uczciwie zawsze czyta mejle przesyłane nam z Dziekanatu, Rektoratu, Kosmosu i Drogi Mlecznej, a także regularnie loguje się na Portalu Pracowniczym.
- No jak mogłaś nie zauważyć, że w marcu dostajemy dwa razy większą pensję?
- Eeeee... - tu mi zabrakło rezonu. - No może rzeczywiście... To miłe ze strony Uczelni, prawda?
- To się nam należy. - poucza mnie Espaniola.
- To ja sprawdzę. No i bardzo się cieszę, to super!
Bo przez pięć lat - no tak, to trzeba szczerze napisać - traktowałam pensję z Zakładu jako miły dodatek do moich dwóch innych etatów, które miałam, zanim Zakład przyjął mnie w swoje ramiona. Etatów nie porzuciłam, bo to nie takie etaty były, żeby od ósmej do szesnastej.... Tylko projekty, nerwy, dużo ludzi i ciągle jakieś nowe hece w samodzielnie prowadzonej, choć małej instytucji - o, trudno mi było porzucić ten gwar, te utarczki, ten płodozmian i te pieniądze! Ale rok temu zgłosił się Organizm. Odbyło się to mniej więcej tak:
[Organizm] - Czy ty sobie zdajesz sprawę, idiotko, że jest koniec roku 2009, a ostatni raz miałaś letnie wakacje w roku 1998?
[Ja] - Eeeee.... Nie żartuj, naprawdę?
[Organizm] - Tak, kosmiczna kretynko. Ja strajkuję.
[Ja] - No daj spokój... Przecież wyjeżdżaliśmy razem na stypendia naukowe latem!
[Organizm] - Stypendium to nie wakacje! Siedziałaś cały czas w archiwum!
[Ja] - No a kiedy miałam siedzieć? Przecież tylko w wakacje mieliśmy czas, żeby popracować, bo w roku szkolnym trzeba było pracować!
[Organizm] - Nie, ja się z tą idiotką nie dogadam. Poczytaj sobie o wypaleniu zawodowym. I zrób sobie ankietę, czy nie jesteś tym zagrożona.
Na takie dictum zrobiłam ankietę. Skonfundowany program komputerowy odparł, że wyniki są sprzeczne, bo wychodzi na to, że jestem Wewnętrznie Wypaloną Zawodowo Pasjonatką Kochającą Swoją Pracę.
No i cóż - trzeba się było w dwóch pracach odkochać. Postanowiłam zostać tylko prawdziwym Pracownikiem Naukowo-Dydaktycznym i poświęcić się Prawdziwej Nauce.
I tak od roku stoję w służbie Nauki i otrzymuję jedną pensję, z której się utrzymuję. Utrzymuję się tak dzielnie, że co miesiąc topnieją mi oszczędności zgromadzone w pracowitych Czasach Trzech Etatów. Tak więc Święto Trzynastki stało się ważnym punktem w moim życiu, podobnie jak i Koleżanek i Kolegów Pracowników Naukowo-Dydaktycznych ("Elity Intelektualnej Kraju"). A przynajmniej miało się stać, bo dziś logujemy się na Portalu... Otwieramy odcinek z Działu Kadr... A tu, za przeproszeniem, kupa!
- Nie żartuj! - mówi Espaniola. - Ja już trzynastkę wydałam.
- Ja też. - odpowiadam. - Laptop mi tak mulił, że musiałam już kupić nowy.
[Poprzedni kupiłam pięć lat temu za nagrodę jakiegoś ministerstwa za moją pracę doktorską. Czułam się jak spawacz, który do pracy kupuje sobie za własne pieniądze spawarkę i okulary ochronne, bo bez sprzętu nie wpuszczą go na teren stoczni].
Nasza sekretarka dzwoni do Kadr.
- Hm... Aha... Czyli oni dostaną później... Administracja... A nauczyciele?... Jak to kto, no mówię ci przecież wyraźnie - nauczyciele akademiccy?
Trzynastka będzie za dziesięć dni. Święto przełożone.
Wieczorem dzwoni do mnie Młodsza Siostra z Emigracji Na Wyspach i mówi, że się pochwaliła koledze, że ma starszą siostrę, co wykłada na Prawdziwej Wyższej Uczelni, a on na to, że ho ho, to twoja sis musi być bardzo bogata, no patrz ile tu Angole zarabiają, no przecież ci z doktoratami to tutaj jak pączki w maśle, no zazdrości, zazdrości, bo on sam, jak w Polsce jeszcze mieszkał, to na koparce tylko sześć tysięcy w jeden miech wyciągał, ale mu się nie opłacało, więc wyjechał do Anglii, więc jak siostra jest prawie profesorem, to o Jezu i rany Julek, niezły szmal musi być.
- To ile ty w końcu zarabiasz? - pyta z troską w głosie Młodsza.
Może mnie nie zdradzi. Mówię, dodając pięćset złotych, żeby się nie przestraszyła.
- Ojej - mówi Młodsza. - To ja mu nie będę mówić.
Kochana Sis!
- I przyślę ci znowu trochę ciuchów, butów i książek z księgarni za funta.
I tak to pracownica z taśmy w fabryce Boscha w Anglii wspiera finansowo Naukę Polską. Może kiedyś założy Fundację swojego imienia?



(3) Automatyczna promocja (2.03.2011)

Profesor Komiksowicz dziś się rozmarzył nad filiżanką kawy w sekretariacie.
- Oglądałem taki film dokumentalny z Ameryki - powiedział. - I tam jest taka scena, że przyjmują chłopaka do szkoły.
Profesor Komiksowicz to chyba jedyna osoba w kraju, która zrobiła habilitację w rok po otrzymaniu doktoratu. Wielu starszych kolegów Profesora potrzebowało na zastanawianie się nad habilitacją ponad dwudziestu lat - pewnie czekali, tak jak i my teraz, na cud boski. A profesor Komiksowicz zaskoczył wszystkich.
- Przychodzi ten chłopak do szkoły, z opiekunem, i okazuje się, że ma co prawda dwanaście lat, ale nie umie czytać, ani pisać. I opiekun tego chłopca prosi, żeby się nim w szkole zajęli.
- I co?
- A dyrektor szkoły mówi, że chłopiec pójdzie do szóstej klasy, bo to jego grupa wiekowa.
- Jak to? Przecież nie umiał czytać!
- Tak, ale dyrektor szkoły powiedział, że to w ramach automatycznej promocji.
Profesor Komiksowicz odstawia kawę, przeciąga się w krześle i mówi z rozmarzeniem:
- My też możemy sobie przecież ułatwić życie! Po co kolokwia, po co sprawdzanie, po co wielogodzinne egzaminy! Ma student dwadzieścia lat - drugi rok! Ma dwadzieścia jeden - dyplom licencjacki! Dwadzieścia trzy - magisterka! Automatyczna promocja!
I w końcu będziemy mieli czas dla siebie. Dla lektur, dyskusji i badań naukowych!
Hurrra!!!!!



(4) Nominacja do Oscara: MNiSW (3.03.2011)

Szkoda, że Oscary już w tym roku rozdane... Jednak wierzę głęboko, że za rok na czerwonym dywanie, w blasku fleszy, stanie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego! Dopiero dziś odkryłam ten wspaniały film, ukazujący prawdziwe życie polskich naukowców - zabójczo przystojni mężczyźni... uwodzicielskie profesorki przed czterdziestką... lśniące bielą uśmiechy... emocje, szczęście, rodzina, ach!! Ach, lepiej obejrzyjcie sobie wszystko sami w najnowszym filmie Patryka Vegi (wcześniej "Ciacho", "Pitbull", "Kryminalni"), na stronie internetowej Ministerstwa, bo mnie zwyczajnie z niemego zachwytu zabrakło słów:



(5) Zebranie (4.03.2011)

Dzisiaj zwołaliśmy zebranie Katedry. Zebranie poprowadził kolega Gejzerowicz, zaś honorowym gościem był nasz szef Profesor Złotoreński.
Kolega Gejzerowicz, jako specjalista od historii filmu, rozpoczął zebranie od projekcji najnowszego dzieła Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego i słynnego reżysera Patryka Vegi. Nie wszyscy koledzy i koleżanki mieli okazję już zapoznać się z tym epokowym dziełem - wczoraj obejrzał je tylko kolega Tischnerski i zdołał mi już wysłać w nocy kilka majli z recenzją - tak więc najpierw na sali zapanowała kompletna cisza.
Koledzy i koleżanki z najwyższym osłupieniem wpatrywali się w ekran.
Potem rozpoczął się rejwach, szum i posykiwanie. Siedząca obok mnie Amazonka próbowała skomentować to, co widzi, ze szczególnym uwzględnieniem faceta w żółtych śpioszkach, więc poprosiłam ją o chwilę cierpliwości: - Poczekaj, zaraz będzie najlepsze, to to jest jeszcze nic!
Rzeczywiście, kiedy na ekranie pojawiła się zjawiskowa "Daria, lat 37, profesor genetyki", to nawet Amazonka zamilkła z wrażenia. Ona, która na co dzień mierzy się z puszczą amazońską, plemionami dzikich Indian i biurokracją syberyjskich urzędników, skapitulowała przed geniuszem naszego Ministerstwa. Potem jednak spróbowała zaprotestować, jąkając się lekko z wrażenia:
- O kim to jest? Bo przecież to nie o nas!!
Po chwili konsternacji kolega Gejzerowicz i profesor Złotoreński próbowali ustalić gatunek filmowy, wahając się pomiędzy science fiction i propagandą w stylu dawnej "Kroniki filmowej". Profesor Złotoreński, jako bardziej doświadczony i obdarzony tytułem profesora belwederskiego, skłaniał się ku drugiej interpretacji.

Jednak film filmem, a trzeba było przejść do spraw najważniejszych. Bo właśnie z Kosmosu zleciał nam Audyt Wewnętrzny i Profesor postanowił zapoznać nas z celami Audytu. Wyjaśnienie było długie.
Ale w gruncie rzeczy chodzi o rzecz tak prostą, że dziwię się, że wcześniej na to nie wpadłam.
Otóż Audyt nas sprawdzi, czy przypadkiem nie uczymy za dużo.
Bo - wyjaśnił Profesor Złotoreński - w ramach oszczędności budżetowych musimy ograniczyć nasze godziny nauczania do minimum programowego. - I tu Profesor pokazał nam w kilkunastu tabelkach, jakie kierunki na Wydziale już ten cel osiągnęły.
My niestety uczymy o jakieś 60 godzin za dużo, ale są od nas kierunki o wiele gorsze. Najgorsi są chyba ci od języków obcych - w swojej gorliwości uczą studentów nawet o kilkaset godzin za dużo, chociaż każdy głupi w tym kraju wie, że do poruszania się po świecie wystarczy nam proste "Hał du ju du" i "Hende hoch".
Aż mnie ciarki po plecach przeszły, że tak dużo mogą ich uczyć! Przecież to może być szkodliwe dla zdrowia Studentów!
Potem Profesor Złotoreński powiedział, że mimo naszych starań, by jak najbardziej obniżyć nasze standardy w celu zadowolenia Rektora, Audytu i Ministerstwa, to i tak mamy za dużo nadgodzin.
Znów przeszły mnie po plecach ciarki. Jacy z nas niegodziwcy!
A nadgodziny to duży wydatek dla naszej uczelni. Powinniśmy trzymać się gołego pensum, a nie dorabiać nadgodzinami na te wszystkie kryształy, rolexy, norki i porszaki, którymi przyjeżdżamy do pracy.
Jesteśmy tak wstrętni, że całą szesnastką mamy prawie trzy tysiące nadgodzin.
- Co znaczy - powiedział Profesor Złotoreński - że gdybyśmy mieli pracować tylko zgodnie z naszym pensum i w końcu zabrać się za pracę naukową, to potrzebujemy od zaraz dziesięciu nowych etatów.
Popatrzyliśmy po sobie.
- Ale - dokończył Profesor Złotoreński - Rektor nie zezwala nam na utworzenie nowych etatów.
Też przecież ze względów oszczędnościowych!
Dzisiaj, po powrocie do domu, otworzę butelkę wina i obejrzę film "Reforma nauki" jeszcze z dziesięć razy. Może wtedy w końcu zrozumiem, o co w tym wszystkim chodzi!!!


 

(6) Ciotka Cieńciałowa (7.03.2011)

Dzisiaj zostałam w domu. Choroba, zmęczenie, nie wiadomo co opanowało znużony zimą Organizm. Jedyna pociecha z tego taka, że nie będę musiała cztery razy pod rząd mówić tego samego wykładu - choć faktycznie, przy trzeciej i czwartej grupie człowiek już recytuje jak z nut. Smutek jednak, że nie wiem, co takiego się dziś wydarzy na Ukochanej Uczelni? Z zapasów książek Do Przeczytania Na Czas Choróbska wyciągam więc cieniutką książeczkę - wspomnienia Ciotki Cieńciałowej.
Ciotka Cieńciałowa - tak ją nazywamy, choć nie ma tu pokrewieństwa, lecz raczej szacunek wobec pełnej ciepła damy - urodziła się w 1923 roku w Bystrzycy. Bystrzyca jak Bystrzyca, leży na Zaolziu (czyli wedle moich Szanownych Studentów na Poprawce - gdzieś na Węgrzech...).
Po zakończeniu II wojny światowej Ciotka zamarzyła, żeby zostać nauczycielką:
"Powróciły moje młodzieńcze marzenia, by zostać nauczycielką. W rachubę wchodziła tylko polska szkoła. Zwróciłam się z prośbą do władz czechosłowackich o uzyskanie pozwolenia na naukę w Polsce, w Polskim Cieszynie (mieście oddalonym od mojego domu rodzinnego o ok. 17 km). Z niecierpliwością czekałam na odpowiedź - przyszła niebawem, ale odmowna. Moja desperacja sięgnęła zenitu."
Nie zważając na brak zezwoleń, paszportu i wizy, Ciotka nielegalnie przedarła się do Polski. Dostała miejsce w szkole oraz schronienie w internacie w Cieszynie. Jednak tęskniła za rodziną i od czasu do czasu - również górskimi ścieżkami - przechodziła do domu przez zieloną granicę.
Parę razy o mało nie przyłapała jej na tym polska lub czeska straż graniczna. Ciotka Cieńciałowa wpadła więc na pomysł - mając przy sobie motykę, można było udawać, że się właśnie kopie ziemniaki - a w takim zawziętym kopaniu można się przecież łatwo pomylić i niebacznie skopać ziemniak czeski na polską stronę albo i odwrotnie. W ten sposób Ciotka, uzbrojona w motykę, mogła się bronić przed nadmierną ciekawością żołnierzy w kwestii jej chodzenia w te i we wte.
Po paru latach Ciotka nadal przebywała w Polsce nielegalnie, ale miała już przepustkę graniczną. Zapisała się więc w Cieszynie na studia w Państwowej Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego. Ciotka postudiowała rok - i przyszła szokująca decyzja - likwidacja szkoły i przeniesienie wszystkich studentów i wykładowców na Ziemie Odzyskane. Ot, drobne 600 km z Cieszyna do Olsztyna.
We wrześniu 1950 roku Ciotka Cieńciałowa, wraz z kilkuset innymi osobami, ruszyła w podróż. Podróż trwała dwa dni. Ciotka nadzorowała przewóz biblioteki, którą wcześniej pakowała przez całe wakacje.
W Olsztynie trzeba było dopiero wszystko ogarnąć - teren po dawnym zakładzie psychiatrycznym, spalonym przez zwycięskie wojska radzieckie w lutym 1945 roku.
"W tamtych czasach nie było jeszcze długopisów, zeszyty były rarytasem. Moi koledzy z grupy znaleźli stare poniemieckie kwitariusze cienkie jak bibułka, świetnie nadające się do robienia notatek. Chwilowo problem zeszytów został oddalony. Brakowało książek, podręczników, skryptów, dobre notatki były więc połową egzaminacyjnego sukcesu. Wykładowcy nie mieli dla nas taryfy ulgowej. Trzeba było się uczyć i ostro wkuwać."
Jak wyzdrowieję, to pójdę do Profesora Złotoreńskiego z propozycją. Propozycją dalszych oszczędności budżetowych, które z pewnością zadowolą Naszego Rektora.
Tylko czy zamiana rzutnika, projekcji w Power Point i portalu edukacyjnego z lekturami w pdf na stare niemieckie kwitariusze spowoduje, że Studenci i Studentki zaczną się w końcu uczyć???
Hmmmm....

(7) Klamka (21.03.2011)

Dwa tygodnie absencji minęły niezauważalnie. Rozpacz straszna, bo nie wiadomo, co się dzieje na UU (Ukochanej Uczelni) - bo w międzyczasie śpię przez trzy dni pod rząd, rozładowuję akumulator w swoim aucie (stoi przed UU), jeżdżę po okolicy rekreacyjnie karetką, dla dobra ogółu daję się podłączać do kroplówki, dla dobra koncernów farmaceutycznych łykam tabletki w pięciu kolorach (jest to znana Metoda Pięciu Przemian) i marzę o dniu, kiedy ucieknę do pracy i sobie w końcu odpocznę od chorowania. Na razie opiekuje się mną Członek Rodziny.
Członek Rodziny: Dzwoniła Marysia i mówiła, że ty jakiegoś bloga prowadzisz.
Ja: Ja?? Bloga???(Zastanawiam się gorączkowo, skąd członek rodziny zna słowo "blog").
Członek Rodziny: Tak, i że napisałaś o jej mamie, o naszej ciotce Cieńciałowej.
Ja: (milczę, bo nie wiem, czy Marysia jest wściekła, czy raczej odwrotnie).
Członek Rodziny: Ciotka prosiła, żeby do niej przyjść.
Nie ma rady. Dostanę za swoje blogerskie zapędy. Pokonuję zawroty głowy, mdłości, suchość w ustach i prześladującą mnie od jakiegoś czasu melodię "Ody do radości" dzwoniącą w uszach, kupujemy bukiet kwiatów i idziemy.
Członek Rodziny prowadzi. Prosto do domu, który zawsze budził moją ciekawość i zgrozę.
- No jak, to Ciotka tu w tym domu mieszka?
- Przecież tyle razy ci to mówiłem.
- No tak, ale przecież tutaj...
- No tak, to tutaj.
To w zasadzie duża, obszerna i stylowa willa o nieco podniszczonej fasadzie. Wchodzimy na piętro - Ciotka z Marysią już czekają i witają keksem na salonach. Na ścianach gobeliny, obrazy - i fotografie różnych kobiet w stroju cieszyńskim, na których Ciotka pokazuje - moja mama, moja kuzynka, moja przyjaciółka... Na etażerce siedzi też lalka w stroju cieszyńskim, ale to zupełnie nie to. Marysia nie krzyczy na mnie za bloga, a Ciotka jest cała rozradowana nagłą internetową "sławą", tym bardziej że jej historię opublikowano w nakładzie kolekcjonerskim.
Nie mogę się jednak powstrzymać i zadaję pytanie, które mnie dręczy od dzieciństwa:
- Piękne mieszkanie! Ale czy tutaj wam nie straszy?
- A nie! - mówi Ciotka. - I zaraz coś opowiem, dlaczego.
Było to jakoś w połowie lat 80. Pewnego dnia na podwórku zatrzymał się samochód na niemieckich numerach. Wysiadła z niego starsza pani i kierowca. Kierowca poszedł na górę i zapytał się Ciotki - która otworzyła mu drzwi - czy pani Sommerowa, która tu kiedyś mieszkała, nie mogłaby choć tylko popatrzeć na mieszkanie. On mógłby tłumaczyć. - Nie trzeba tłumaczyć - powiedziała Ciotka, która biegle mówiła po niemiecku. Pani Sommerowa weszła więc na górę. - Mój Boże! - mówiła. - Ten sam parkiet. Te same drzwi. Ta sama kostka na tarasie. I... ta sama klamka przy drzwiach prowadzących na taras, klamka wygięta przez nią, kiedy zbyt mocno napierała na drzwi!!
Wtedy, w styczniu 1945 roku, pani Sommerowa z trójką dzieci uciekła w stronę Posort. W mieszkaniu pozostali jej rodzice - była to służbowa willa dyrektora zakładu psychiatrycznego, który rozciągał się nieopodal. Jej ojciec, dyrektor zakładu, miał z gabinetu rozległy widok na drogę wjazdową. Wtedy, w styczniu, w zakładzie pozostali dawni pacjenci i nowi - ranni żołnierze w lazarecie.
- I co się z rodzicami stało...? - ni to pyta, ni stwierdza pani Sommerowa.
Ciotka milczy, bo nie było jej przy tym, ale ludzie wiedzieli - powiesili ich wszystkich na poddaszu domu. Jej ojca, jej matkę, zastępcę dyrektora, lekarzy. Rannych w lazarecie rozstrzelano. Lepiej milczeć.
- Tu na podwórzu był ich grób - mówi pocieszająco Ciotka. - Zawsze na wiosnę sadziłyśmy tam bratki. Zanim przeniesiono kości na cmentarz.
Odtąd pani Sommerowa staje się stałym gościem w ich domu. Razem z ciotką chadzają na nabożeństwa do kościoła ewangelickiego, spacerują po mieście i pani Sommerowa - przesiedlona stąd do Niemiec - opowiada swoją młodość Ciotce Cieńciałowej - przesiedlonej dotąd z Zaolzia.
A klamka pozostaje tak samo wygięta, jak 70 lat temu.



(8) Dydaktyka podwórkowa (22.03.2011)

Wiosna się zrobiła, więc na podwórku tradycyjnie wybuchła wojna. Ponieważ nadal nie mogę dotrzeć na UU (Ukochaną Uczelnię), to wychodzę chociaż zobaczyć, o co tym razem chodzi.
Sytuacja na podwórku przejrzysta. Pięciu chłopców biega z patykami pomiędzy parkingiem a placem zabaw, strzelając do siebie ogniem przerywanym i ciągłym. Przed klatką stoi zaś dziewczynka z rozbeczaną buzią.
- Hej, co się stało?
- Aaaa... booo oniii... oniii nie chcą się ze mną baaawić... Oni do mnie strzelaaaaają... na huśtawce... I mówią, że ja już nie żyyyyyyję...
- Ojej. Jak masz na imię?
- Klaudia.
- Chodź Klaudia, porozmawiamy z nimi.
Mała łapka w dłoń, łezki jeszcze ciekną, ale już nam raźniej tak we dwie. Idziemy do huśtawek, gdzie w międzyczasie wzrosła liczba zabitych i rannych. Wyławiam wzrokiem żywego jeszcze przywódcę grupy.
- Cześć. Jak masz na imię?
- Tomek.
- Tomek, czy to prawda że strzelałeś do Klaudii?
- No tak. Bo my tu strzelamy.
- Tomek, ale ja widzę, że tu są prawdziwi żołnierze. Czy żołnierze strzelają do kobiet i dzieci?
Oczekuję triumfu, ale mały zastanawia się chwilę, podnosi głowę i mówi:
- Niemcy strzelali!
Ups, to jest faktycznie argument. Muszę inaczej - co tu wymyślić?
- Tomek, a dużo macie rannych?
- Dużo, bo walczymy z Niemcami.
- A wiesz, że potrzebujecie sanitariuszki?
- Sanitariuszki?
- No tak. Jak ktoś jest ranny, to wtedy woła na sanitariuszkę, żeby ona go zabrała z pola walki.  I wtedy on ma szansę przeżyć.
- O!
- Klaudia będzie na pewno świetną sanitariuszką, prawda?
Klaudii świecą się oczy i śmieje zapłakana buzia.
Kiedy pięć minut później wracam od śmietnika, sytuacja na podwórku ulega diametralnej zmianie. Pięciu chłopaków kona w konwulsjach na placu zabaw, każdy jęczy - Sanitariuszka! Pomocy! Pomocy!, zaś Klaudia próbuje ratować ich wszystkich.
Wojna na dziś zakończona.



(9) Senat zepsuł wideo (25.03.2011)

Znowu szpital i znowu dwa tygodnie zwolnienia. Znaczy się - Studenci beze mnie samopas będą chodzić, wiosny wietrznej zażywać, a ja wśród baterii leków oddam się wspomnieniom... Jak to kilka lat temu zatrudniono mnie na UU (Ukochanej Uczelni).
- Żeby podpisać z panią umowę o pracę, musi mieć pani zrobione szkolenie bhp.
Idę przez pole (jeszcze wtedy nieogrodzone) do Rektoratu. Pokój taki a taki, wywieszka: "Czynne dla nauczycieli akademickich w czwartki od 9.00 do 11.00".
O! To rzeczywiście ekskluzywne warunki pracy. Walczę z myślami: Czy zdążę na zajęcia na 9.45? Eh, to chyba tylko zwykła formalność.
Panie są jednak nieugięte.
- Trzeba obejrzeć filmy szkoleniowe o zasadach bhp i o pierwszej pomocy.
Tłumaczę, że mam zajęcia w tym czasie i nie zdołam obejrzeć tych dzieł. Zajęcia są chyba ważniejsze? A czy panie nie pracują w innych terminach?
- Godziny otwarcia dla nauczycieli akademickich są na drzwiach.
Umawiam się, że przyjdę za tydzień i wracam na zajęcia. W pierwszym tygodniu pracuję bez umowy o pracę.
Tydzień później panie sadzają mnie przed telewizorem. Fanfary, lew ryczy, metro goldwyn mayer i rusza pasjonujący film akcji z ofiarą wypadku drogowego w roli głównej. Ratowanie, akcja serca, metoda holger-nielsena - film nastraja mnie optymistycznie do życia. Cieszę się, że dziś przyjechałam kolejką.
Po pół godzinie jest 9.30 i muszę iść na zajęcia. Pytam się pań, czy już wystarczy i czy wpiszą mi zaświadczenie o odbytym szkoleniu.
- Ależ co pani sobie wyobraża! Musi pani obejrzeć całość materiałów!
- No tak, ale studenci czekają na zajęcia!
Wychodzę. Jest drugi tydzień października - pracuję bez umowy o pracę.
W trzecim tygodniu profesor Złotoreński wzywa mnie do gabinetu i pyta, co z tym szkoleniem bhp, bo rektorat ciągle nie podpisał mi umowy o przyjęcie do pracy. Mówię jak na spowiedzi, co i jak, i że sytuacja jest bez wyjścia. Milczymy. Łagodny jak Bóg Ojciec, profesor Złotoreński dzwoni do rektoratu i ustala z paniami z bhp, że w drodze wyjątku będę oglądać te filmy w odcinkach. Co czwartek przed zajęciami.
W czwartek idę do działu bhp.
Tym razem panie puszczają mi film o wózkach widłowych i ich prawidłowej obsłudze. Dowiaduję się, że mam jeździć w odblaskowym kombinezonie, zaś drabinę o długości powyżej 4 metrów przenosić tylko w towarzystwie.
Tym razem puszczają mi nerwy.
- Bardzo! Proszę! Wyjaśnić! Mi! GDZIE NA TERENIE UCZELNI BĘDĘ JEŹDZIĆ WÓZKIEM WIDŁOWYM!
Panie wzruszają ramionami.
- Takie mamy filmy.
- Szkolenie pani musi zaliczyć.
- Bo jak nie...
- To nie będzie pani miała umowy o pracę!
Do tej pory myślałam, że pracę na UU dostałam dzięki doktoratowi obronionemu z wyróżnieniem i nagrodą ministerialną.
- To w takim razie będę pierwszym nauczycielem akademickim, który będzie uczył za darmo!
Huk trzaśniętych przeze mnie drzwi słychać aż w bufecie. Idę na zajęcia - mam w końcu drugi etat, więc mogę popracować na UU w charakterze wolontariuszki. Takie intelektualne hobby.
W czwartym tygodniu profesor Złotoreński mimo mojej buńczucznej postawy podejmuje rozmowy pojednawcze z działem bhp. Mam wrócić na seanse.
W milczeniu i przygnębieniu w kolejny czwartek oglądam odcinek, w którym segregator spada na głowę sekretarki i zabija ją na miejscu. Morał: przy korzystaniu z regału należy wspiąć się na drabinkę.
Mija już miesiąc bez umowy o pracę, a końca szkolenia nie widać. Nadchodzą Zaduszki.
Po Zaduszkach wracam na szkolenie. Nie oczekuję już niczego od świata. Poczucie własnej wartości zostało obniżone do zera.
A tu NIESPODZIANKA!!!
Panie, zaaferowane między kawą a herbatą, mówią:
- Dziś nie pokażemy pani filmu.
- Bo Senat zepsuł wideo.
- Pożyczyłyśmy telewizor na posiedzenie Senatu i Senat zepsuł wideo.
- Teraz to potrwa kilka miesięcy.
- Bo trzeba ogłosić przetarg na naprawę.
- Albo na nowe wideo.
- Może w styczniu będzie?
- Więc podpiszemy pani to szkolenie.
- Niech już będzie.
Cud, stał się cud! O, boski Senacie mojej Uczelni, jakże jestem ci wdzięczna, że twoje niewprawne paluchy popsuły tak drogocenny sprzęt i że nie można go naprawić od ręki, tylko trzeba czekać na wyniki przetargu!
Dopiero połowa listopada, a ja już mam umowę o pracę!
Profesor Złotoreński będzie ze mnie dumny.
Jak paw.




(10) Piszę podręcznik (29.03.2011)

Zadzwoniło do mnie Wielkie Wydawnictwo Edukacyjne. Umówiliśmy się na spotkanie przed moimi zajęciami, w uroczym wnętrzu Cafe Morświn.
Rano nigdy nie mam czasu na śniadanie - jadąc godzinę pociągiem też nie, bo jakoś nie mogę się dopatrzyć wagonu WARS-u - więc wchodząc do kafejki od razu zaordynowałam cztery tosty. Niestety, faux pas - bo redaktorki już były i na mnie czekały. Ja pochłaniałam więc tosty, one opowiadały mi o szkolnictwie niższym niż wyższe.
Szkolnictwo to mnie fascynuje jak zwłoki tygrysa - hienę. Nie mam z nim już od dawna styczności, ale co roku konfrontuję się z efektami tego szkolnictwa - w postaci studentów pierwszego roku. Coraz bardziej zagubieni, coraz bardziej neurotyczni, coraz bardziej szarzy, dopasowani pod sztancę. Testy robią im z głów sieczkę. Standarty zabijają w nich iskierki pasji  i oryginalności. Biedne dzieciaki!
A tu, dzięki Wydawnictwu - mam szansę WSPÓŁUCZESTNICZYĆ i POLEPSZYĆ!
Słucham więc pilnie. Rynek wydawniczy. Podstawa programowa. Inne podręczniki. Konkurencja. Zachęcić ucznia. Zmiana podstawy programowej. Ubiec inne wydawnictwa.
Potem ja. Podstawy. Pojęcia. Przystępnie objaśnić. Definicje. Rys historyczny. Wszystko się wiąże ze sobą w procesie historycznym. Logika. Przyczyna i skutek.
W oczach redaktorek popłoch.
Konsternacja.
Jakbym im zaproponowała podręcznik pornografii dziecięcej.
Albo zbiór przepisów na potrawki z larw, szczurów i embrionów.
- Nie możemy pisać o historii.
- Bo to zniechęci uczniów.
- Uczniowie muszą rozumieć współczesność.
- Czyli nie będziemy pisać o tym, co było przed czterdziestym piątym.
Tost staje mi kością tostową w gardle.
A może mają rację? Wszystko zaczęło się w czterdziestym piątym? A wcześniej - mgła, Sobieski, Katyń i stara baśń? I Habsurgowie, jako założyciele Biblioteki Aleksandryjskiej?
Wychodzę. Tosty idą na rachunek Wielkiego Wydawnictwa Edukacyjnego.
W domu czytam kolokwia pierwszego roku.
"Przed XIX wiekiem w Europie nie było jeszcze kultury."



(11) Uśmiech pacjenta (31.03.2011)

Zadzwoniłam do Czarodziejki Sekretariatu z pytaniem, czy do UU (Ukochanej Uczelni) doszło moje kolejne zwolnienie.
- Cha, cha, tak, pani doktor! Doszło!
No i co się tak głupio śmieje. Zwolnienie ją śmieszy czy jak?
- Coś nie tak z tym zwolnieniem? Za późno wysłałam?
- Nie, wszystko dobrze. Tylko... cha, cha... Ta pieczątka!
A co radosnego może być w pieczątce lekarza internisty?
- Ta obok, z nazwą NZOZ-u!
Aaaa, tak.
Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej "Uśmiech pacjenta".
Chcę już wrócić na UU, bo miesiąc nie ma mnie w pracy i umyka mi materiał do bloga!



(12) Pełna konspira (1.04.2011)

Ja nadal na przymusowym zwolnieniu z dala od UU (Ukochanej Uczelni), a koleżanka Espaniola rozwija tymczasem działalność dywersyjno-konspiracyjną.
- Bo wiesz, ja w końcu zadałam sobie pytanie, czego ja chcę!
Espaniola jest bardzo ładna i elegancka, jakby nie dydaktyk. A teraz jeszcze ma zarumienione z emocji policzki, błyszczące oczy i wali pięścią w blat.
- Chcę się spotykać z fajnymi kobietami, tak? Tak!
- Chcę czytać raz w miesiącu porządną książkę, tak? Tak!
- I chcę sobie pogadać z tymi kobietami o tej książce, tak? Tak!
- No i czy my do tego wszystkiego potrzebujemy klubu biznesowego? Nie!!!!!
Espaniola zarządza odwrót z klubu biznesłomenów, gdzie jako czynniki naukowo-dydaktyczne od roku dekorujemy poszczególne spotkania paraliterackie, które z czasem coraz bardziej zaczęły przypominać swojski małomiasteczkowy magiel. My udajemy wobec biznesłomenów, że dobrze zarabiamy, a biznesłomeny udają wobec nas, że się znają na literaturze. W sumie była to więc uczciwa transakcja, ale z biegiem czasu…
- Nie życzę sobie – mówi groźnie Espaniola, a jej błękitne oczy ciskają gromy – żeby uzależniać wynajęcie nam sali na spotkanie od tego, czy pójdziemy w tym hotelu na SPA!
Rzeczywiście. Ostatnio prowadząca piskliwym głosem zaganiała kobiety hurmem do hotelowego SPA, grożąc, że w przeciwnym razie będziemy płacić za salkę, w której siedzimy przy kawie i gadamy o książkach. Wejście na SPA w Dworze Jesionowym to jedyne sto dwadzieścia złotych – więc wolę iść się potaplać za darmo w Zatoce Puckiej.
- No więc – mówi Espaniola – rezygnujemy z tego klubu.
Trudna rada. Co prawda z naszymi nieopłacalnymi tytułami naukowymi tworzyłyśmy w klubie radę programową, ale okazuje się, że i tak o wyborze lektur decydowała w ostatnim momencie siła pieniądza. Więc odchodzimy bez żalu, lecz z honorem. I Espaniola rzuca się w wir działalności konspiracyjnej.
Do mnie dochodzą tylko poszczególne odgłosy walk partyzanckich.
- Przeciągnęłam na naszą stronę Gośkę z politechniki!
- Będzie też z nami pani sędzina!
- Przyłącza się do nas dyrektor z urzędu marszałkowskiego!
Strona przeciwna też wytacza działa i po naszym odejściu dokooptowuje do klubu kilka pań wiceprezydentek, dziennikarkę radiową i telewizyjną, a także parę nieświadomych jeszcze toczącego się boju na śmierć i życie prawdziwych humanistek.
Ponieważ to ja siedzę w domu, choruję i się nudzę, to koordynuję szpiegowanie klubu biznesłomenów w necie i zakładanie strony internetowej naszej partyzanckiej inicjatywy. Espaniola zaś otwiera coraz to nowe fronty walk.
- Będzie z nami ta modna pisarka!
- Zadzwoń do pani pastorowej!
- Napisz do dyrektorki muzeum!
- Właścicielki hotelu nie bierzemy.
Układamy program roczny, co zajmuje nam pół godziny. Dziesięć spotkań do końca grudnia, wybór lektur i moderatorek, dwie wycieczki literackie – do Pragi i gdzieś po Polsce. Koleżanka z politechniki pisze manifest, który z wielką dumą umieszczam na stronie.
Espaniola walczy teraz o strategiczną lokalizację naszego klubu.
- Całe te spotkania w Jesionowym Dworze służyły tylko po to, żeby pokazać, która jakim samochodem może tam dojechać. Zaś dla nas najważniejsza jest literatura i musimy znaleźć skromne i ciche miejsce, dostępne dla każdego na piechotę, tramwajem albo kolejką.
Fakt. Jesionowy Dwór, choć pięknie położony 5 km od centrum, dostępny był tylko dla zmotoryzowanych. Tak straciłyśmy z klubu koleżankę pracującą w bibliotece, która miała dosyć wydatków na taksówki.
Tydzień później.
- Mamy! Mamy miejsce! Zarezerwowane na cały rok!
- Jakie? Czy stawiali jakieś warunki? Spa, basen, opłata, taniec na rurze w wykonaniu pracownic naukowych?
- Nie! Dyrektorka hotelu powiedziała, że to dla niej zaszczyt, że nasz klub chce się u niej spotykać!
Espaniola jest genialna.
Wybrała skromne, ciche miejsce, dostępne każdemu śmiertelnikowi kolejką i autobusem, skromniutkie schronienie dla paru narwanych kobiet w średnim wieku, które raz w miesiącu będą przychodzić na spotkanie babskiego klubu czytelniczego. Chodzi o delikatne, wrażliwe humanistki, które niezbyt dobrze się odnajdują w świecie drapieżnego kapitalizmu.
NAJSTARSZY I NAJLEPSZY HOTEL W MIEŚCIE, HA!!!
Z bezpośrednim wyjściem na plażę.
Książka i SPA inclusive.
I PEŁNA KONSPIRA!
Konspira musi być, bo jeśli 56 procent Polaków nie czyta książek, to my z naszą inicjatywą możemy się narazić na niezrozumienie społeczne.
Bo kto to widział, żeby baby raz w miesiącu czytały książkę - i nie robiły z tego biznesu!



(13) Skarga w sprawie Balzaka (6.04.2011)

Wybrałam się w końcu na UU (Ukochaną Uczelnię) i zorganizowałam w korytarzu zebranie pracownicze z kolegą Iwaszkowskim.
- Komorowski podpisał dziś rano – powiedział dość ponurym głosem kolega Iwaszkowski.
- Co podpisał?
- Reformę nauki podpisał.
- To co teraz?
- Teraz tytuły naukowe i pieniądze będą rozdzielane centralnie, i przez to zwiększy się autonomia uczelni.
- Aha. Ciekawe!
Chwilę milczymy w skupieniu. Pani sprzątaczka idzie z mopem wzdłuż korytarza.
- Powiedz Grzesiu, a piszesz może też rozdziały do tego podręcznika wydawnictwa „Świt Edukacji”?
- Nie, odmówiłem.
- O!
- Chcieli, żebym napisał o historii muzyki.
- To przecież Twoja specjalność!
- Ale żeby nie było nic o muzyce sprzed 1945.
- Aha.
Znowu milczymy. Pani sprzątaczka drugi raz idzie z mopem wzdłuż korytarza.
- Wiesz, w ogóle na następnym zebraniu musimy poruszyć sprawy dydaktyczne. – mówi kolega Iwaszkowski. – Wiesz, co się przytrafiło Espanioli?
- Co?
- Na drugim roku studentka miała referat. W tekście pojawiło się nazwisko Balzaka, więc Espaniola poprosiła referentkę o odniesienie się do niego.
- No i…?
- I studentka napisała skargę, że Espaniola wymaga znajomości rzeczy, których nie uczyła na ćwiczeniach.
- ?!!!
- Tak, że wcześniej na ćwiczeniach nikt studentom nie mówił o istnieniu Balzaka, więc jakim prawem się teraz od nich tego wymaga?
Milczymy. Mam ochotę chwycić za mop i zmienić stanowisko pracy w tym budynku.
Przecież najwyraźniej nie nadajemy się do pracy dydaktycznej…

 

(14) The Black Adder (7.04.2011)

Zajrzałam dziś do sekretariatu. Czarodziejka Sekretariatu siedziała z zasępioną miną przy komputerze i sprawdzała na liście dostarczonej z Dziekanatu, ile osób zostanie wyrzuconych w tym tygodniu z Katedry za nieaktualne badania okresowe. Mimo to znalazła dla mnie przychylne słowo.
- Kawy?
- Bardzo chętnie.
- Profesor Złotoreński też jest na liście.
- Hm. - Wiem, że ja też jestem, ale na razie byłam zbyt chora, żeby uznali mnie za zdolną do dalszej pracy. Jeśli jednak szybko mnie nie uznają za zdolną do pracy, to mogą odsunąć mnie od zajęć. Dopóki jednak z powodu choroby jestem na zwolnieniu, to nie mogą odsunąć mnie od zajęć, ale zajęcia i tak się nie odbywają, więc... Czuję, że się pogubiłam logicznie. Z nadzieją patrzę na Czarodziejkę Sekretariatu - może pomoże choremu człowiekowi z tego wybrnąć? - ale ona jest dziś wyraźnie czymś zmartwiona.
- Czy coś się stało?
- Nie, skąd. Mój syn zdał wczoraj egzamin gimnazjalny.
- To świetnie! Z czego?
- Z historii niestety.
- Nie cieszysz się? Źle zdał?
- Nie, dobrze zdał, stanowczo za dobrze.
No i gdzie tu matczyna radość z sukcesu syna? Co za dziwny dzień dzisiaj!
Czarodziejka Sekretariatu energicznie odsuwa krzesło, bierze do ręki linijkę i stwierdza dobitnie:
- Mój syn z przedmiotów humanistycznych jest idiotą. A tymczasem... Zdał egzamin z historii, bo - jak powiedział - OGLĄDAŁ WCZEŚNIEJ SERIAL O CZARNEJ ŻMII I ODCINEK "JAK PRZEŻYŁEM PIERWSZĄ WOJNĘ ŚWIATOWĄ"!!
- Dlatego też - kończy dobitnie Czarodziejka - do egzaminu maturalnego w nowej wersji wytrenuję następnie mojego psa.
Dziwny dzień dzisiaj!



(15) Upamiętniamy (11.04.2011)

Rocznicowanie omija mnie szerokim łukiem. Od lat nie mam TV, gazetę kupuję na przejazd do kolejki, a Internet można na weekend wyłączyć. Można zrobić wszystko, żeby nie wrócił stan sprzed roku – stan obezwładniającej, narodowej depresji, spowodowanej nagromadzeniem absurdalnych śmierci, usensownianych następnie przez podniosłych kapłanów jedynie słusznej religii, przez polityków i media – bo absurd tego zdarzenia trudno pojąć, stąd gorączkowe poszukiwanie sensu. Niech będzie chociażby i zamach wrażych Rosjan, byle nie to, czym to zapewne było – nieszczęśliwym skutkiem przyziemnych w swym charakterze przyczyn.
Myślałam, że umknę tematowi, ale studenci nie odpuścili. Nie od dzisiaj zajmujemy się na zajęciach tematyką pamięci kulturowej. I mimo mojego kręcenia nosem jedna ze studentek przygotowała w rocznicę referat na temat pomników, stawianych po tragedii, a przede wszystkim – na temat jednego pomnika, kilku metrów granitu, który postawiono w najpiękniejszej świątyni Naszego Miasta. Oglądaliśmy slajdy, zdjęcia, słuchaliśmy wystąpienia. Ja milczałam, nie chcąc ukierunkowywać dyskusji, a jednak studenci nie byli w stanie powstrzymać oburzenia i sarkazmu.
Pomnik postawiono na wniosek Jedynie Słusznej Religii – wbrew opinii konserwatora zabytków, wbrew protestom historyków sztuki i ludzi kultury – zawłaszczono przestrzeń mentalną i zabytkową dla Jedynie Słusznego Kiczu, bo inaczej trudno określić ten „pomnik”, wokół którego wzniesiono kute ogrodzenie, a całość upiększono… korą z brzóz ze smoleńskich lasów… (rodzaj relikwii przyrodniczej?!) a przy tym zniszczono kilka fresków i obrazów  o faktycznej wartości artystycznej i historycznej.
Upamiętniajmy – mądrze
Upamiętniajmy – pięknie
Bo młodzi już teraz nie potrafią powstrzymać zniecierpliwienia, a co powiedzą o nas pokolenia, które przyjdą po nas?



(16) Koniec bloga uczelnianego (12.04.2011)

W związku z decyzją NZOZ "Uśmiech pacjenta" oraz NZOZ "Pogoda ducha" autorka bloga zostaje wysłana na kolejny miesiąc zwolnienia, w związku z czym utraci dostęp do kolejnych odsłon życia uniwersyteckiego. O tym, kto dalej będzie prowadził bloga, zadecyduje w tajnym głosowaniu Rada Wydziału, Senat i Kanclerz, gdyż autorka może tymczasowo zaoferować jedynie wspomnienia z różnych etapów edukacji, od żłobka poczynając a na szkoleniu bhp kończąc. O czym Was informuje
niepocieszona M.S.



(17) Ankieta (12.04.2011)

Profesor Złotoreński też od tygodni na zwolnieniu, więc Katedra podzieliła się na tych, co padli, na tych, co wyjechali nas reprezentować na Konferencjach Krajowych i Niekrajowych oraz na tych, którzy dzielnie trwają na stanowiskach pracy naukowo-dydaktycznej.
W tym kontekście profesor Złotoreński postanowił do mnie zatelefonować i przypomnieć mi o moich trudnych, ale chwalebnych początkach.
- Pamięta pani nasze zajęcia?
Z metodyki dziennikarskiej? Nie do zapomnienia. Najbardziej na świecie bałam się wtedy profesora Złotoreńskiego. Oraz streszczania „Lalki” na tysiąc znaków (bez przymiotników).
- Ja tam rozdawałem ankiety personalne, pamięta pani?
No, były jakieś ankiety. No wiem, że były, bo profesor bardzo był z nich dumny. Ale co do diaska…?
- Ja sobie ostatnio zajrzałem do pani ankiety.
Aaaaaa!!!
- Tam było takie pytanie. Jakie mają państwo plany zawodowe po studiach.
A, to spoko. Ja zawsze miałam bardzo sprecyzowaną wizję swojej osoby i swojej kariery zawodowej.
- Pamięta pani, co pani napisała?
- Że chcę pracować na uczelni?
- Nie, pani doktor. Że chce pani siać pietruszkę na wyspach Bahama.
No mówiłam. Ja zawsze miałam bardzo sprecyzowaną wizję swojej kariery naukowej…



(18) Przedsiębiorczość (15.04.2011)

Kilka lat temu, jak jeszcze nie śniło mi się, że będę miała posadę na UU (Ukochanej Uczelni), uczyłam na jedną trzecią etatu języka niemieckiego w gimnazjum w W.
W. jest to solidna i wymalowana po dachy kaszubska wioska, opisywana w źródłach historycznych jako „wieś graniczna między Niemcami a Polską”, albo – co ciekawsze – jako „wieś czarownic”.
Jedną z czarownic jest niewątpliwie niejaka pani Jadwiga, dawna dyrektorka szkoły podstawowej w W., która razem ze mną podjęła pracę w gimnazjum w W. Ona dorabiała do emerytury, a ja miałam rozrywkową odskocznię od swojej Właściwej Pracy. Obie zaś miałyśmy odskocznię od wszelakiej rzeczywistości w pokoju nauczycielskim.
W pokoju nauczycielskim najczęściej panowała martwa cisza, ponieważ panie pracujące normalnie na całe etaty w gimnazjum w W. były na siebie śmiertelnie obrażone. Śmiertelna obraza wynikała z faktu, że mężowie tych pań byli w walczących ze sobą frakcjach politycznych w radzie gminy – PSL i PO. Ich żony kontynuowały więc walkę polityczną również w pokoju nauczycielskim.
Ta cisza strasznie nudziła mnie i panią Jadzię. Musiałyśmy jakoś temu zaradzić.
- Oj – powiedziała raz wobec milczących uparcie pań pani Jadzia. – Podwyżki niby miały być, ale jakoś marnie tu zarabiamy.
- Właśnie – powiedziałam, dołączając się do narzekań. – Zarabiam w zasadzie tylko na dojazdy do W.
- Trzydzieści lat tej historii uczę – rzekła pani Jadzia. – W końcu jednak muszę pomyśleć o czymś bardziej dochodowym.
- Tak – poparłam ją. – Mamy z panią Jadzią pewien plan.
Panie przestały martwo mieszać kawę i przekładać fusy i z zainteresowaniem wlepiły w nas oczy.
- Tak? A jaki plan?
- Pomyślałam sobie – rozsiadła się wygodnie pani Jadzia i poprawiła rękawy bluzki z kaszubskim haftem. – Ja już stara jestem, na emeryturze, nagrody mam różne za działalność społeczną. A pani Izabela…
- Ja i tak pracuję na swoim, a tutaj jestem tylko dlatego, bo nie było nauczyciela – pośpieszyłam z wyjaśnieniem.
- Więc nam nic nie grozi – wyjawiła pani Jadzia. – Zajmiemy się czymś, co w szkole ma lepsze widoki na rozwinięcie działalności niż nauczanie. Przecież uczniowie i tak nie są w stanie zapamiętać, co dla nas zrobił Świętopełk II.
- I to może nam przynieść konkretne dochody. – Poparłam laureatkę „Medalu Stolema”.
- Młodzieży tu jest dużo, ich rodzice to czasem bogaci gburzy… - rozmarzyła się pani Jadzia. – Będziemy więc wśród młodzieży rozprowadzać narkotyki.
- Tu są bardzo dobre warunki. – Wsparłam jej argumentację. - Jest młodzież w trudnym wieku atakowana przez mass media i ogarnięta kompleksem prowincji. W dodatku część przechodzi burzę hormonalną, a część - burzę regionalną. Możemy stworzyć popyt na nasz towar.
- To jak? – zapytała pani Jadzia i potoczyła wzrokiem po pokoju. – Przyłączają się panie do nas?
Odpowiedziała jej bardzo głęboka cisza.
- Jak nie, to nie – westchnęła pani Jadzia. – Będzie więcej zysków dla nas dwóch. Tylko proszę potem nie żałować i nie skarżyć się w radzie gminy, że paniom nie proponowałam.
- Trzeba przecież brać sprawy we własne ręce! – dodałam stanowczo.
Do dziś nie rozumiem, dlaczego zostałyśmy z tym pomysłem same.



(19) Demokracja (17.04.2011)

Zeszło mi więc na wspomnienia o kochanej pani Jadzi od historii i o gimnazjum w W., porządnie wypucowanej kaszubskiej wsi, która przed wojną leżała na terenie Niemiec. Tam też, odpowiadając na zapotrzebowanie społeczne, przez dwa lata na początku XXI wieku uczyłam języka niemieckiego.
Bardzo lubiłam uczyć języka niemieckiego.
Nie jest to niestety język należący do najłatwiejszych. Uczniowie też byli tego zdania i część z nich poddawała się bez walki już gdzieś w listopadzie. Jednak w styczniu, w obliczu klasyfikacji semestralnej, nagle od największych leserów zaczęły wpływać całkiem dobre wypracowania, choć napisane dość specyficzną niemczyzną…
- Tomek, napisałeś niezłą pracę domową. Czy mógłbyś odczytać przy całej klasie?
Tomek czerwienieje, bierze jednak zeszyt do ręki i wbrew moim oczekiwaniom zaczyna dość nieporadnie dukać.
- Czy mógłbyś klasie przetłumaczyć ostatnie zdanie? Ten zwrot jest bardzo rzadki.
Tomek czerwienieje jeszcze bardziej, w końcu stęka:
- Ee, psze pani, ja nie wiem, co to znaczy…
- To przecież twoja praca domowa!
- Ale to babcia mi pisała, bo ona tu przed wojną do niemieckiej szkoły chodziła…
No i masz ci los. Będę oceniać miejscowe babcie!
Największym problemem w języku niemieckim są rodzajniki. W zasadzie to możesz się człowieku uczyć latami, a i tak wszystkich nie zapamiętasz. Jednak bez rodzajników ani rusz.
- Psze pani, my nie pamiętamy!
- W takim razie, proszę państwa – zaświtał mi w głowie nowy pomysł. – Zgodnie z regułami demokracji przeprowadzamy głosowanie. Rzeczownik „Mädchen” – ‘dziewczyna’ – jaki ma rodzajnik? Proszę, najpierw podnoszą ręce w górę ci z państwa, którzy uważają, że „Mädchen” ma rodzajnik ‘der’. „Der Mädchen”, ręce w górę, proszę! Trzy osoby głosują na „der Mädchen”! Zapisane.
- Teraz, szanowni państwo, głosujemy za rodzajnikiem żeńskim, „die Mädchen”, kto zdąży sprawdzić w słowniku, niech sprawdza! Ręce w górę! Eins, zwei, drei… Dwanaście osób jest za „die Mädchen”! Zapisane.
- I na koniec, proszę państwa, głosujemy nad rodzajnikiem nijakim, czyli „das Mädchen”! Jeszcze raz powtarzam, „das Mädchen”! Eins, zwei… Dziewięć osób jest za rodzajnikiem nijakim! Zapisane.
- Na koniec, proszę państwa, zobaczą państwo, jak działa demokracja sterowana w systemie autorytarnym. Ja tu mam autorytet i mimo przewagi liczebnej tych z państwa, którzy opowiadają się za formą żeńską, ogłaszam zwycięzcami tych, którzy głosowali za rodzajnikiem nijakim! Państwo wstają… Proszę tu podejść, gratuluję… pani Lidko, gratulacje… panie Krzysiu… pani Magdo…
Bo demokracja sterowana to fajny system jest!



(20) Owocna wizyta w muzeum (19.04.2011)

Nie ma czasu na blogowanie, trzeba korzystać z pięknej pogody i myśleć o świętach, więc dziś wyjątkowo posłużę się cytatem z prasy lokalnej - sprzed kilku lat, jak prowadziłam małe muzeum etnograficzne i przyszło mi do głowy, by zrobić wystawę "interaktywną"... Na swoje nieszczęście... ;-)
Izabellana „była mocno zdziwiona, gdy na salę wystawową poświęconą życiu codziennemu w dawnych gospodarstwach wiejskich wkroczyli policjanci. Funkcjonariusze nie przyszli jednak zwiedzać ekspozycji. Interesowały ich przyprawy i zioła.
- Częścią niedawno otwartej wystawy są pojemniki z przyprawami, których używano w regionalnych gospodarstwach na Kaszubach - tłumaczy Izabellana - Zdumiałam się, że policjanci pobierają próbki z wystawy. Dowiedziałam się, że przyszli tu prosto z gimnazjum.
Kilka godzin wcześniej pracownicy szkoły w K. powiadomili policję, że u jednego z uczniów stwierdzono substancję, która przypomina narkotyk.
- Podejrzewano marihuanę - opowiada nam młodsza aspirant Karina W., oficer prasowy Komendy Powiatowej Policji w Pucku. - Policjanci udali się do szkoły i rozmawiali z pedagogami. Okazało się, że szesnastoletni uczeń podpalił w czasie przerwy coś w rodzaju papierosa. Była to właśnie owa substancja, zawinięta w zwykły papier.
Chłopak przyznał, że był to dziurawiec, którego garść zabrał podczas gdy jego klasa zwiedzała wystawę w muzeum. Policjanci udali się zatem na wystawę, aby pobrać próbki dla porównania.
- Okazało się, że to rzeczywiście był dziurawiec, chłopiec zrobił wiec tylko dowcip - mówi Karina W. - Policjanci przeprowadzili z nim rozmowę wychowawczą, tłumacząc m.in. szkodliwość narkotyków i innych używek."



(21) Kontrofensywa (22.04.2011)

Święta. Pogoda tak wspaniała, że nawet nie myślę o zabijaniu studentów...
Dziś, za nami już, święto największe i najważniejsze - śmierć Człowieka na krzyżu. Już wczoraj, w czwartek, w szczupłej grupie wiernych, uczestniczyliśmy z Członkiem Rodziny w nabożeństwie. Dzisiaj o dziesiątej rano kościół był już prawie pełen, dużo znajomych  i przyjaciół, dużo młodzieży, i biskup na ambonie też bardziej uroczysty niż w zwykłe niedziele. O siedemnastej kolejne nabożeństwo, tym razem dzięki wrażej TV mogliśmy zamiast normalnej strzelanko-zabijanki obejrzeć transmisję ze Skoczowa. Dzień mija spokojnie, nieco ospale, choć na mieście wrze - szczególnie oblegane są cukiernie, gdzie ludziska wykupują baranki, mazurki, baby.
Jak jeszcze była Mama, to w domu królowały w tym czasie wileńskie palmy, kolorowe, panoszące się wszędzie, trwał gorączkowy pośpiech w sprzątaniu, gotowaniu i pieczeniu - a potem gorączkowe zjadanie zapasów z lodówki.
W porówaniu z tym jest teraz puściej, spokojniej, bardziej postnie. Wileńskie palmy skończyły swój żywot gdzieś na śmietniku, a w domu skończyły się małe konflikty wyznaniowe. Teraz jest wszystko jak Pan Bóg przykazał, czyli po luterańsku.
Jakoś jednak nie mogę się pozbyć wszystkich zwyczajów z dawnych lat i na jutro przygotowuję małą kontrofensywę katolicką, czyli marsz ze święconką do katedry. Może pójdę nawet inną drogą, bo...
- To pogański zwyczaj! - mówi oburzona ciotka Cieńciałowa. - To nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem!
Ale smak święconki na wielkanocnym śniadaniu wart jest tego małego złamania reguł...
Czego Wszystkim ze szczerego serca i z radością z racji zbliżającego się Cudu życzę!

(22) Wycieczka naukowa (8.05.2011)

 Wielkanoc minęła, zwolnienie dalej trwa, ale trwać w nieskończoność nie może, tym bardziej, że już wiele miesięcy wcześniej zgłosiłam się do kolegi z wydziału jako pomoc na majowej studenckiej wycieczce naukowej.
Więc trzeba było posprzątać po świętach, spakować plecak, sprawdzić paszport i jechać.
Tym bardziej że kolega Slobodan na trwałe wpisał się do mej pamięci, kiedy to pięć lat temu pojechałam z nim na pierwszą taką wycieczkę. Zabrałam wtedy też moją Sis.
- Słuchaj… Mam do ciebie takie pytanie…  Jadę w lutym na wycieczkę do Belgradu… No wiesz, Jugosławia… Nie pojechałabyś ze mną?
W słuchawce cisza. W końcu słyszę uszczęśliwiony głos Sis:
- Wiesz, bardzo chętnie! Im głupsze masz pomysły, tym chętniej ci pomogę!
I tak to w trzaskającym lutowym mrozie stanęłyśmy przed budynkiem wydziału, razem z dwudziestką studentów slawistyki. Mróz zatykał dziurki w nosie. Idealna pogoda na wycieczkę.
W końcu podjechał nasz bus.  Zaczęliśmy ładować plecaki i własne osoby do środka, aż w końcu cały bus się zapełnił. Łącznie z dwoma miejscami dla kierowców. Kierowcy stali z głupimi minami na zewnątrz, mróz nie dawał za wygraną, zaś w środku rozpoczęła się dyskusja na temat ilości sprzedanych miejsc. Okazało się, że sprzedano je wszystkie – łącznie z tymi dla kierowców.
Docent Slobodan wyszedł na zewnątrz, zafrasował się i zaczął intensywnie myśleć.
Gdyby to była wycieczka niemiecka, już zagrożono by mu procesem sądowym.
Na szczęście jednak byliśmy wśród samych Słowian. I rozwiązanie problemu pojawiło się już po dziesięciu minutach.
- Szanowni Państwo – ogłosił kolega Slobodan. – Zrobimy tak. Państwo wsiadają wszyscy do busa. I kierowcy też. A ja z moją żoną idziemy na dworzec i pojedziemy pociągiem przez Budapeszt.
Studenci odetchnęli z ulgą.
- Ale… - powiedział nieśmiało jeden z kierowców. – Pan miał nas pilotować aż do Novego Sadu.
- Hm. – zamyślił się kolega Slobodan, ale wkrótce już twarz mu się rozjaśniła. – Już wiem! Będę wam wysyłał esemesy, jak macie jechać.
Nie dziwię się, że zgubiliśmy się już na Słowacji.
Wycieczka była jednak bardzo udana i w tym roku postanowiłam ją powtórzyć, już w lepszych warunkach atmosferycznych, wykorzystując Wielkanoc i długi weekend majowy.
To be continued.

(23) Rakija Tour (9.05.2011)

Cele naszej wycieczki były zbożne.
Czterdziestka dzielnych studentek i studentów pierwszego roku slawistyki postanowiła zmierzyć się z wyobrażeniami o dzikich Bałkanach i krwawych Serbach, tak rozkosznie zaszczepianymi nam od lat przez NATO i TV.
Bo dobrze jest, jak świat jest czarno-biały. Chorwaci są cacy, a Serbowie są be, niedobrzy. Przewodnik po Chorwacji kupimy wszędzie i w każdej księgarni, a przewodnika po Serbii nigdzie nie uświadczysz. Chorwaci mają morze, a Serbom już nawet Czarnogóra odpadła. Chorwaci to katolicy, a Serbowie jakoś tak dziwnie i koślawo, w drugą stronę się żegnają. No po prostu ustasze i czetnicy, co tu dużo gadać. Jednych przyjmiemy do Unii, a drugich nie, bo świat ma być czarno-biały.
No więc my w te wyobrażenia sobie jedziemy, firmą turystyczną „Tadeusz Kościuszko Usługi Transportowe Gdańsk” – busem na 49 osób, żeby tym razem docent Slobodan zdołał zapakować wszystkich, łącznie ze swoim czteroletnim synem, który odwiedzi w Wojwodinie babcię – ruszamy na południe. Za kierownicą sam pan Tadeusz Kościuszko, więc wydarzenie to ma rangę historyczną.
Tydzień mija nam jak we śnie.
Cele naszej wycieczki były zbożne: zwiedzamy kościoły, klasztory, muzea i zabytki kultury.
To owszem, też się udało.
Ale najpierw grupa polsko-kaszubska robi rekonesans na położonym niedaleko hostelu targowisku. Czyli na „trg Republiki”.
W hostelu nie dają śniadań, więc od 8 rano gnani wilczym głodem wychodzimy na zewnątrz. Najpierw „pekara” z genialnym pieczywem – na słono i na słodko. Do siatki idą rogale, zawijańce, bułki, kukurydziany chleb. Potem śmiejące się od i do słońca papryki, pomidory i truskawki od sprzedawców warzyw. Dyskusje nad wyższością truskawek kaszubskich nad wszelkimi innymi… ale ile jeszcze będziemy musieli na nie poczekać? Potem sprzedawcy nabiału. Dają nam do spróbowania białe sery – krowi, kozi i owczy, kajmak i twaróg. Można klęknąć z wrażenia przed takim serem. Potem panowie niewegetarianie kupują po ręcznie wyrabianej kiełbasie – jej zapach może znęcić zombie.
I tak objuczeni idziemy do kafejki na targowisku, gdzie pani akceptuje nasze przyjście  z prowiantem, bo u niej są tylko napoje.
Ale jakie!
Czarna gęsta kawa, z drobno zmielonego pyłu kawowego, nalewana z miedzianego dzbanuszka z uszkiem, czarna i mocna jak grzech.
Do tego kawałek słodkiego jak niebo rachatłukum.
I rakija.
Nazywam to „serbską alkoholizacją”, a bufetowa się śmieje, podaje nam kawę i rakiję, i pokazuje zdjęcie syna, który wyjechał do Polski.
I tak dzień za dniem.
Na dzień przed wyjazdem docent Slobodan wraz ze swoją kuzynką zaprasza nasze ścisłe grono na kolację do „Ada Safari” w Belgradzie.
Knajpa urokliwie położona na brzegu Sawy, w rustykalnym stylu, kelner gnie się w ukłonach, ubrany w haftowaną koszulę, hajduckie spodnie i kolorowy, ręcznie tkany pas.
Jest dzień świętego Jerzego.
Tradycyjnie podaje się jagnięcinę.
Na rzecz tradycji odrzucamy na jeden dzień zwyczajowy wegetarianizm.
Jest więc pieczona papryka, sałata szopska, młoda kapusta, zapiekane ziemniaki i jagnięcina.
I rakija. Rakija ze śliwek. Rakija z moreli. Rakija z miodem. Rakija z piołunem. Rakija z gruszek. Rakija z winogron. Rakija z pigwy. Rakija z pomidorów. Nie, z pomidorów chyba nie.
Nie jesteśmy w stanie ani zjeść, ani strawić tych ilości.
Ale próbujemy bronić honoru kraju przez kilka godzin.
Niestety, brzuchy nam pękają. Europejskie wydelikacone brzuszyska, które już zmarniały na dietetycznym europejskim jedzeniu.
Kelner przygląda się nam z wyraźnym rozbawieniem.
Jak już bardzo nie możemy, podchodzi i grzecznie pyta, czy resztę mięsa zapakować.
A niech tam. Niech pakuje.
My spróbujemy się stąd wydostać. Do centrum Belgradu… w którą stronę?
Kelner rozbawiony jest jeszcze bardziej.
Mówi, że odwiezie nas do hostelu. Jak poczekamy, aż on się przebierze.
No i tak.
To naprawdę była pierwsza impreza w moim życiu, po jakiej kelner odwiózł przejedzonych gości do domu.
Ach ci wstrętni wstrętni Serbowie…



(24) Wszędobylskie sacrum (11.05.2011)

Sacrum jest wszędobylskie i czasami atakuje z niespodziewanej strony.
Na przykład w niedzielę wyprawiłyśmy się z Barbarą P., nieocenioną autorką nagrodzonej właśnie „Szklanki na pająki”, żeby połazić relaksacyjnie po centrum Novego Sadu.
Jak mawiają cztery oficjalne nacje mieszkające w Novym Sadzie, jest to „najbardziej zachodnie miasto wschodu i najbardziej wschodnie miasto zachodu”. Idziemy więc połazić, plan miasta w garści, słońce przyświeca, dusza śpiewa.
Wtem drogę przecinają nam dwaj nasi studenci.
W autokarze jadącym 30 godzin panowie ci byli nie do zagłuszenia. Jeden ubrany w poetyce „wczesny cinkciarz z lat 80. ze złotym łańcuszkiem na szyi”, drugi w kompletnym mundurze moro i z orłem białym na piersi, obaj przezornie zaopatrzeni na drogę w zapas alkoholu… przewożony w podręcznej lodówce.
Teraz, w centrum Novego Sadu, wyglądają na nieco zagubionych.
- Szanowne panie – zagaja ten wyższy i tęższy, w mundurze. – Jest niedziela i szukamy tu kościoła katolickiego.
Odwraca się ze zwątpieniem w oczach i wskazuje na piaskową bryłę katedry: - A tymczasem katedra jest zamknięta. Czy może panie znalazły właściwy kościół?
Jesteśmy z Barbarą nieco zaskoczone i szczerze wzruszone. Akurat ci dwaj studenci jakoś nie pasowaliby nam do obrazu zdyscyplinowanych wiernych, bo w pamięci jeszcze miałyśmy ich całonocne przechwałki na temat liczby przeżytych (w różnym stanie) imprez. A tu takie dictum!
Wyciągamy mapę.
Katolicka Crkva imena Marijinog wznosi  się dumnie za naszymi plecami, ale – jak już orzekł markotnie student – jest zamknięta. Mapa pokazuje, że są jeszcze inne kościoły rzymskokatolickie – lecz nie w centrum.
Ruch reformacyjny oferuje nam szerokie spektrum: mamy słowacki kościół ewangelicki, węgierski kościół kalwiński, metodystyczny, adwentystyczny i zielonoświątkowy.
Studenci kręcą głowami, że nie.
Mamy więc za miastem unicki kościół grekokatolicki dla Rusinów. Mamy synagogę i meczet. Mamy Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, cokolwiek by to nie znaczyło.
Nie pasuje.
Pozostają więc kościoły prawosławne. Jest więc cerkiew świętego Jerzego, tego od zamordowania smoka. Jest rosyjska cerkiew świętego Mikołaja, jakby ktoś znajdował tego świętego sympatyczniejszym.
My z Barbarą właśnie wróciłyśmy z urokliwej cerkwi Zaśnięcia – Uspenska Crkva – gdzie zatopiłyśmy się w zadumie, poświęciłyśmy woskowe świeczki za żywych i za umarłych.
- To może panowie pójdą do cerkwi? – proponuje Barbara. – Właśnie tam byłyśmy, są ludzie, jest nabożeństwo, jest wspaniały nastrój.
- Do cerkwi? – zastanawia się student. – Myśli pani, że tak można? – pyta z wyraźnym zwątpieniem.
- Wie pan – wtrącam się w końcu. – Mam przekaz z góry, że Bogu jest raczej wszystko jedno, z jakiego budynku się do niego modlimy.
Najważniejsze, byśmy się szczerze modlili.
Studenci idą do cerkwi. Sacrum jest wszędobylskie, nie da się go nazwać ani określić ani wpakować  w ramy jednej formalnej religii.
Amen.



(25) Dlaczego nie cierpię japonek (14.05.2011)

Profesor Złotoreński z pewnością pójdzie żywcem do nieba. I na pewno będzie tam dostawał swoje ulubione desery – ciasto panneloni i tort bezowy.
Wiem to na pewno, obserwując anielską cierpliwość, z jaką profesor Złotoreński odnosi się do politowania godnej bezdennej ignorancji niektórych Sz. P. Studentek i Studentów.
Na przykład pewien egzamin magisterski. Przychodzi Sz. P. Magistrantka. Jeszcze chwila i Państwo Polskie uzna ją za godną tytułu magistra. Wydawałoby się, że to ważna okazja – zakończenie pewnego etapu w życiu. Upał leje się z nieba, ale profesor Złotoreński jak zawsze spod igły i w trzyczęściowym garniturze. Ja też się wcisnęłam w koszulę i marynarkę, bo wydaje mi się, że tak trzeba (wcześniej w Jarocinie tak mi się nie wydawało, ale poglądy ubraniowe zależą też od perspektywy).
Magistrantka ma na sobie strój odpowiedni do warunków klimatycznych:
1)      Różową bluzkę ze złotym napisem „Lady” i dekoltem łódkowym, odsłaniającym ramiona;
2)      Jaskrawozieloną rozkloszowaną spódnicę do kolan;
3)      Jaskrawożółte klapki-japonki na nogach.
Czuję się nieswojo. Mogłam wziąć przecież bikini i pareo, a Pan Profesor mógłby wystąpić w męskim stroju plażowym w marynarskie paski.
Jednak Profesor zachowuje powagę, więc i ja nie będę głośno protestować. Pocieszam się w duchu, że nie szata świadczy o człowieku. Że Magistrantka przełamuje kody i bariery kulturowe. Że wyraża swoim strojem młodzieńczy optymizm, niefrasobliwość i radość ducha. I że najważniejsze jest to, co ma w głowie, a nie, co ma na sobie. Że się czepiam jak stara baba, a sama swego czasu wystąpiłam niechcący w „Ekspresie Reporterów” z Jarocina jako przykład „młodocianego punka”, co kosztowało mnie awanturę rodzinną, miesiąc szlabanu na wyjścia z domu i mołojecką sławę w pierwszej klasie liceum.
Temat pracy magisterskiej: Historia gminy Zielonoświątkowców w Gdańsku.
Profesor zadaje pytania, Magistrantka odpowiada. Potem ja – recenzentka – z moim pytaniem. Wybrałam – jak mi się wydaje – najłatwiejsze.
- Opisała pani historię gminy w Gdańsku od jej założenia w 1945 roku. Jednak czyją własnością był budynek gminy Zielonoświątkowców przed 1945 rokiem?
Czekam na odpowiedź, która może być dla Magistrantki pretekstem do ukazania pewnych ciekawych procesów historycznych.
Tymczasem… cisza.
Magistrantka patrzy na mnie z takim przerażeniem, jakbym zadała pytanie z dziedziny fizyki kwantowej. W każdym razie w jej oczach widzę wyraźny odblask zasady nieokreśloności Heisenberga.
Teraz ja nie mogę uwierzyć. Magistrantce nie chciało się sprawdzić, po kim przejęła kościół opisywana przez nią grupa? I w jakich okolicznościach?
Profesor – widzę, jak zza jego pleców wyłaniają się anielskie skrzydła – zadaje pytanie pomocnicze.
- Przy jakiej ulicy znajduje się kościół Zielonoświątkowców?
No, kobieto, do przodu! Przy ulicy Menonitów, na cześć i pamiątkę holenderskich menonitów, którzy odgrywali tak ważną rolę w gospodarce i kulturze miasta, a po 1945 jako „Niemcy” opuścili Gdańsk! No powiedz, że budynek należał do menonitów, tylko o to mi chodzi!
Magistrantka z drżeniem w głosie odpowiada na pytanie Profesora.
- Kościół… znajduje się… przy ulicy Menonitów.
I cisza.
Profesor wachluje się swoimi anielskimi skrzydłami:
- No i…? Jaki wniosek z nazwy ulicy?
Magistrantka nie rozumie, dlaczego ją tak męczymy.
- Jaki ma być wniosek z nazwy ulicy?...
- Tak, jaki jest wniosek z tego, że kościół znajduje się przy ulicy Menonitów?
-…….
Od tego czasu zapowiedziałam Profesorowi, że jak jeszcze raz ktoś przyjdzie w klapkach-japonkach na swój własny egzamin magisterski, to ja wychodzę.
Ja po prostu nie cierpię japonek!



(26) Jak zaplanować wakacje (17.05.2011)

Zachodzę w głowę, jak zaplanować wakacje. Jako Wypalona Zawodowo i Kochająca Pracę Pasjonatko-Pracoholiczka nie mam doświadczenia w wyjeżdżaniu na urlop. W zeszłym roku anno 2010 przeżyłam Wstrząs Psychiczny, kiedy zorientowałam się, że będę miała letnie wakacje… po raz pierwszy od 1998 roku, kiedy po obronie pracy magisterskiej byłam przez tydzień w Łebie.
Profesor Złotoreński nie mógł znieść mojego widoku po owym wstrząsie. Snułam się po korytarzu podobna do mopa  pani sprzątaczki i marudziłam: -Wakacje, urlop, co ludzie robią w urlop… co oni na Boga robią…
Po jakichś dwóch tygodniach marudzenia nawet Profesor stracił do mnie cierpliwość i zaprosił mnie na herbatę do swojego gabinetu.
Podał pachnący jaśminowy napar w chińskiej porcelanie.
Następnie stwierdził zimno:
- Ja widzę, że pani doktor nie ma co ze sobą zrobić.
- Hmm… - odparłam inteligentnie. Profesor, mimo chińskiej etykiety, miał dziś nastrój raczej sarkastyczny, a nie współczujący.
- Jak pani doktor dalej tak będzie chodzić i narzekać, to ja pozwolę sobie coś pani doradzić.
- Eh?... – odpowiedziałam, wysilając usilnie mózgownicę.
Profesor starał się nie okazywać zdenerwowania, ale miałam wrażenie, że moje marudzenie wcale nie trafiało mu do profesorskiego serca.
- Jak pani nie wie, co ze sobą zrobić, to niech się pani pakuje i jedzie do tych tam, szamanów, na Syberię!
- Szszsz….?!!!
Zaniemówiłam. Ja? Szamani? Syberia? Urlop na Syberii? Tańcząca z szamanami? Ja?
- Muszę już zamykać – powiedział profesor. – Wszystkie szczegóły poda pani doktor Amazonka, która organizuje wyprawę naukową nad Bajkał. Pani pomoże jej w badaniach i opiece nad grupą studencką. A najważniejsze, że pani stąd wyjedzie!
I tak też się stało.
W tym tygodniu muszę się wybrać do Profesora.
Bo znowu nie wiem, co zaplanować na wakacje.
A Profesor jest przecież lepszy niż biuro turystyczne!



(27) Sprzęt turystyczny (19.05.2011)

Przywołana poprzednio wyprawa na Syberię, zorganizowana przez koleżankę Amazonkę, zachęca mnie do sięgnięcia po dziennik podróży z zeszłego roku. Byłam Amazonce niewypowiedzianie wdzięczna za to, że w ostatnim momencie przed załatwieniem trudnych formalności wizowych w konsulacie Rosji zgodziła się na dołączenie mnie do grupy, choć – osoba bez urlopu przez lat dziesięć – nie miałam żadnego doświadczenia w podróżowaniu po egzotycznych krainach.
W panice stwierdziłam nawet, że przez lata „dyrektorowania” nie zgromadziłam żadnego sprzętu turystycznego ani odpowiednich ciuchów, a od moich wypraw do Jarocina wiele się zmieniło w dziedzinie wyposażenia turysty. Uratowała mnie jak zwykle niezawodna Sis, która wyprawiła się na wielką wyprzedaż do sklepu turystycznego w Birmingham. Może nie wszystko było tak do końca z nią omówione… bo jak poprosiłam o „damski plecak”, to Sis, zgodnie z zaleceniem, nabyła mi za 15 funtów 65-litrowy plecak damski… w kolorze wściekłego różu. Plecak ten stał się następnie znakiem rozpoznawczym naszej wyprawy i zapewniam – nikt go nie chciałby ukraść.
Zbliża się północ, zaglądam do syberyjskiego notatnika, którego nie otwierałam od sierpnia… Ale pewnie przynudzam,  więc dobranoc i miłych snów.
I różowych plecaczków na poprawę humoru na lato!



(28) Transsib (21.05.2011)

Wsiąść  do pociągu bylejakiego… Nie, nie do bylejakiego, tylko do porządnej kolei transsyberyjskiej, która o północy odchodzi z Dworca Jarosławskiego w Moskwie. Dziesiątka niezwykle poważnych i poważanych naukowców, troje nauczycieli i siedmioro studentów lokuje się na wygodnych, choć nieco przykrótkich leżankach wagonu najniższej kategorii typu „kupiejnyj”, czyli bez zamykanych przedziałów. Tutaj przyszli polscy badacze syberyjskiego szamanizmu pod wodzą zaprawionej w bojach z ekwadorskimi kajmanami koleżanki Amazonki spędzą kolejne cztery dni. Naszym celem na razie jest Irkuck.
Koła stukają monotonne stuk-stuk. Wagon kupiejnyj, choć najtańszy ze wszystkich kategorii, jest bardzo porządny i wygodny, a do tego wyposażony w klimatyzację, co w tym upale okazuje się być na wagę złota. W otwartym wagonie mieszczą się sprytnie skonstruowane leżanki dla 54 pasażerów. Każdy wagon ma swojego kierownika i swoją kierowniczkę – czyli panią prowadnicę, odpowiedzialną za wszystko – sprawdzenie dokumentów pasażerów, wydanie im świeżej pościeli, materaca i kocy, za wodę zaparzaną w wielkim samowarze, za porządek w wagonie czyniony za pomocą brzozowej miotły oraz za zachowywanie przez pasażerów ciszy nocnej. Koła stukają monotonne stuk-stuk, a za oknami tylko jeden krajobraz – setki kilometrów brzóz.
Co kilka godzin pociąg staje. Za każdym razem, gdy wychodzę na peron, ze wszystkich stron atakuje barwne i natarczywe życie handlowe: tzw. babuszki z wypiekami domowego wyrobu, panowie z papierosami, i – w zależności od profilu przemysłowego pobliskiego miasta – wszelakie towary handlowe, od pluszowych zabawek po piękne wełniane chusty i haftowane obrusy. Prowadnica, wypuszczając pasażerów z wagonu, każdemu powtarza, jak długo będzie trwał postój. Najczęściej jest to dwadcat minut; po tym czasie, bez jednej zbędnej minuty, pociąg relacji Moskwa-Chabarowsk rusza majestatycznie dalej. Jestem pod wielkim wrażeniem tego, co widzę, przyzwyczajona do zaniedbanych, syfiastych polskich dworców, nieaktualnych rozkładów jazdy, niedziałających tablic informacyjnych, wszechobecnego brudu i braku odpowiedzialności pracowników za ich miejsce pracy. A co widzę w Rosji? Nie ma tu brukselskich standartów i unijnych dotacji, ale są: czyste i wyremontowane dworce, których nikt nie zamienia we wschodni bazar i noclegownię dla bezdomnych zarazem; czyste i wyremontowane perony, wyłożone równą kostką, na których człowiek nie wywala się z ciężką torbą; pracowników kolei odpowiedzialnych pojedynczo za swoje wagony – od zachowania pasażerów po czystość w kibelku.
Tyle na temat moich wyobrażeń o „wschodnim nieporządku”.
Studenci trochę markotni. Tyle się naczytali w polskich mediach o tym, jak strasznie niebezpieczne są ruskie koleje i ileż to niebezpieczeństw tutaj czyha. A tu, za przeproszeniem, kupa. Największym niebezpieczeństwem dla reszty pasażerów jest polska grupa, bo gadamy nieprzytomnie po całych nocach, zamiast spać, a w wagonie jest mnóstwo rodzin z dziećmi, którym przeszkadza nasze gadanie – co jakiś czas zatroskane matki podchodzą więc do nas i najuprzejmiej proszą o ciszę.
No po prostu strasznie – gdzie te gwałty, pijaństwa i swawole, którymi nas straszono? Gdzie ci pijani bolszewicy i groźni marynarze, gdzie łagiernicy jadący na kolejny etap?
Najwyraźniej wsadzono nas do jakiegoś pokazowego pociągu.
Studenci już nie mogą tego wytrzymać. Zamiast litrów czystej leje się tylko wrząca woda na herbatę z samowara… W Jekaterynburgu, gdzie prowadnica zapowiedziała 40-minutowy postój, dwójka studentów urywa się do miasta w poszukiwaniu wysokoprocentowego alkoholu. Muszą ruszyć w miasto, bo ani na peronach, ani na dworcu wódki sprzedawać nie wolno.
Z naszej perspektywy wyglądało to tak: postój jak postój, człowiek znów obżarł się blinami i pierożkami, opuszczamy Jekaterynburg i ruszamy dalej, wracając do swoich pogaduszek – w końcu studenci mogą nam wygarnąć, jak cierpieli na naszych zajęciach. Mijają minuty… Grupa nie jest duża… w końcu koleżanka Amazonka pyta się, czy ktoś widział pana Jakuba i panią Anię… Nie, od Jekaterynburga nikt ich nie widział! Poszli na peron, jak wszyscy – i chyba nie wrócili.
Bledniemy. Kolega Gejzerowicz idzie sprawdzić w restauracyjnym, czy nie ma tam naszych zgub. Nie ma. W toaletach też nikt nie utknął. Wieść o naszym strapieniu lotem błyskawicy roznosi się po wagonie. Przychodzi do nas pani prowadnica i otyły kierownik wagonu, błyskający złotym uzębieniem. Uspokajają nas, bo nic nie możemy zrobić. Pociągu ani zatrzymać, ani zawrócić się nie da. Następnym pociągiem nasze zguby też nie dojadą, bo bilety na pociąg są imienne, na konkretne miejsce – i kupuje się je przynajmniej miesiąc przed.
Co robić? Nic. Siedzimy ponuro, czekamy na kolejną stację – 200 kilometrów – Tjumeń.
Pociąg wtacza się na peron. Z prowadnicą i kierownikiem wagonu stoimy w drzwiach, patrząc jeden przez drugiego. SĄ! Są, stoją na peronie, biegną do wagonu!
Ściskamy się, jakby szczęśliwie uciekli z łagru.
Pasażerowie też ich ściskają. Oraz prowadnica i kierownik.
- Gdzie byliście?
- Oj, bo to tak wyszło…
- Chcieliśmy kupić wódkę. Żeby ją pić w pociągu, bo tu tylko piwo.
- I poszliśmy do miasta, bo na dworcu nie ma. Kupiliśmy wódkę, dwie butelki, i wróciliśmy na peron.
- I wtedy Ania mówi, że nie mamy soku na zapojkę. Więc wróciliśmy się po sok.
- No i potem wracamy, w jednej ręce sok, w drugiej wódka, a tu pociąg nagle rusza.
- Jakbym nie miała wódki w ręce, to bym złapała się drzwi. Ale wódki mi było szkoda.
- No i tak zostaliśmy na peronie.
- I wtedy podszedł do nas jakiś pan i mówi, że możemy jechać taxi. Do następnej stacji,  żeby złapać pociąg.
- A to dwieście kilometrów.
- Dobrze, że miałem przy sobie portfel. Umówiliśmy się na pięć tysięcy rubli i lecimy.
- Pan gnał jak wariat, żeby prześcignąć pociąg. Ale mu się udało – dojechaliśmy do Tjumenia przed wami.
- Uff…
Była to niewątpliwie najdroższa wódka w historii naszej zeszłorocznej wyprawy.
Na następnych stacjach słyszeliśmy już regularnie, jak matki straszą nami swoje dzieci:
- Pomni, tolko dwadcat minut – NIE TAK, KAK POLJAKI!!!



(29) Cytat (23.05.2011)

Nie wiem dlaczego, ale dziś będzie tylko cytat. W końcu większość nauki to tylko cytowanie, i większość prac studenckich na cytowaniu się opiera. To ja też:
"Myśl - po prostu myśl - może być silna jak prąd elektryczny, dobroczynna jak promienie słoneczne lub zabójcza jak trucizna. Dopuszczanie do siebie myśli smutnych lub złych jest tym samym, co zakażenie organizmu."
Frances H. Burnett



(30) Dusza (25.05.2011)

Celem naszej wyprawy była wyspa Olchon, położona na Bajkale. Tam spędziliśmy ponad miesiąc. Pierwszy raz od wielu, wielu lat całymi dniami nie musiałam nic robić, poza koniecznymi czynnościami dotyczącymi podtrzymywania funkcji życiowych własnych i grupy. Było to niezwykłe uczucie – po prostu leżeć sobie godzinami w stepie i patrzeć na niebo, bo dlaczego by nie?
Myślałam, że będę udzielać się naukowo, ale koleżanka Amazonka mi wyjaśniła, że nic z tego. Były to studenckie badania naukowe, więc nawet ona nie chodziła z nimi na badania, tylko udzielała im ogólnych wskazówek. Zajmowałyśmy się więc aprowizacją i nic nie robieniem, bo – jak mi wytłumaczyła Amazonka – nasza obecność przy badaniach mogłaby wpłynąć deprymująco na studentów. Taka zasada Heisenberga w badaniach terenowych buriackich wsi.
Chodziłam więc w pobliże skały Szamanki. Mogłam tam przebywać godzinami. To święta skała – święta w szamanizmie i buddyzmie. Kobiety podobno nie mogą na nią wchodzić, więc siadywałam w pewnym oddaleniu – mimo to sam jej widok budził spokój i pewność. Turystki rosyjskie i tak wchodziły na skałę, mnie to jednak nie było do szczęścia potrzebne.
Zaprzyjaźniłam się z Aliją. Alija pracowała w jurcie zamienionej na muzeum i sklepik z pamiątkami. Pamiątki robione ręcznie, więc całkiem sympatyczne. Muzeum miało pokazywać, jak żyli Buriaci, zanim nie zostali przymusowo osiedleni i skolektywizowani. Śmiałam się z samej siebie, że uciekłam z pracy w muzeum regionalnym w Polsce po to, żeby spędzać czas na warsztatach i pogaduszkach w muzeum regionalnym w Rosji. Lepiłam z gliny pamiątki, uczyłam się filcowania i wyrabiania buriackich wzorów, chodziłam z Aliją i z Olgą, żeby rwać tymianek dobry na każdą chorobę.
Razem z Aliją i z Olgą pracował Wiktor – kandydat na szamana. Jeszcze dwa lata i Wiktor będzie mógł przystąpić do egzaminu. Ciężkie i niewdzięczne jest życie szamana. Nie on sam wybiera swój los, lecz wybiera go choroba – choroba szamańska. Wiktor słyszał głosy, miał halucynacje. W końcu przodkowie skierowali go do starszych. Teraz się uczy, uczy pracować z duchami przodków, skał i Bajkału. Ale najważniejszym zadaniem szamana jest pomaganie ludziom, którzy utracili swoją duszę. Szaman szuka tej duszy, szuka w zaświatach niebiańskich i piekielnych, szuka, by sprowadzić ją z powrotem.
Bo człowiek bez duszy może przeżyć tylko trzy lata, a potem umiera.
Wiktorze, gdzie jest moja dusza?



(31) Święto Tajlaganu (30.05.2011)

Alija, Olga i kandydat na szamana – Wiktor – nie za bardzo chcieli z nami z początku rozmawiać o Tajlaganie. Może też i któryś ze Studentów zbyt szybko wyskoczył z tym pytaniem, co wzbudziło nieufność Wiktora. Skąd jakaś grupka Polaków ma wiedzieć coś o terminie tegorocznego Tajlaganu? To wiedzą tylko starsi, a termin uzależniają od pozycji księżyca. I na krótko przed terminem ogłaszają to we wsiach wokół Bajkału.
Jednak Tajlagan odbył się faktycznie w dniu, o którym doniosły nam syberyjskie burunduki. Był to dzień bardzo słoneczny, wręcz upalny. Całe grupy mieszkańców wsi, turystów i reporterów obładowanych sprzętem szły w kierunku wielkiego pola na brzegu Bajkału, z którego rozciągał się widok na błękit jeziora i świętą skałę Szamankę.
Nie wiem, czy jestem w stanie opisać święto Tajlaganu, które trwało – w upale – ponad osiem godzin. W notatkach mam chaos, a zdjęć robiłam mało, bo było mi jakoś wstyd, choć reporterzy z irkuckiej TV włazili wszędzie, gdzie się dało. Ja pilnowałam się Aliji i Olgi, starając się pilnie naśladować to, co robiły dziewczyny.
Pamiętam urywki.
Szamani zebrali się na ogrodzonym palikami placu, wokół którego ludzie rozłożyli się ze swoimi ofiarami dla duchów. Kobiety siedziały osobno, mężczyźni osobno. Moją ofiarą dla duchów był litr mleka; ofiary były jednak o wiele bogatsze – alkohol, mleko, masło i ciastka, rozpływające się w słońcu. Szamani – około pięćdziesięciu osób, mężczyzn i kobiet ubranych w uroczyste ciemnobłękitne szaty – przedstawiali się kolejno i kłaniali zebranym. Tymczasem ich asystenci zbierali wśród ludzi życzenia i pieniądze – dość nieporadną cyrylicą, jak mi kazała Olga, napisałam na kartce swoje imię, datę urodzenia i trzy słowa „szczastja, zdorowja i ljubwi”, bo w sumie nic ważniejszego nie przychodziło mi do głowy. Asystenci zanieśli kartki szamanom, by ci – po osiągnięciu transu i kontaktu z właściwym duchem wyspy – przekazali im ludzkie prośby.
Nie jestem w stanie ustalić kolejności zdarzeń podczas tego dnia.
Szamani, siedząc długimi rzędami, biją w bębny. Cztery razy – bo na każdą stronę świata, odgrażają się złym duchom i przywołują dobre duchy. Szamani wnoszą dziewięć brzóz, ustrojonych kolorowymi wstążkami, i ustawiają je wokół wielkiego dębu. Zabijają drżącego na cienkich nóżkach, przystrojonego wstążkami barana, i zanoszą mięso na ofiarę, układając je na podestach wokół drzew. Szamani wpadają w trans – długie bicie bębnów, czapka z wyhaftowanymi oczami duchów na głowie, ciało szamana się przewraca, pada – nadbiegają ludzie, by rozmawiać z duchem, który przemawia teraz przez szamana. Jest to głos nieludzki, gardłowy, albo jakby się wydobywał prosto z brzucha – przechodzą mnie ciarki, kiedy słyszę ten głos.
Wszyscy mężczyźni zdejmują koszule, a kobiety w tym czasie się odwracają. Szamani przeganiają mężczyzn pojedynczo wzdłuż parujących wrzątkiem kotłów, oblewają ich wodą i biją brzozowymi witkami po plecach. Nie powinnam patrzeć, ale nie mogę powstrzymać ciekawości i patrzę przez ramię. I dobrze, bo za chwilę ta ceremonia czeka kobiety, podczas kiedy mężczyźni stoją odwróceni plecami. Trzeba zdjąć bluzkę – zostaje biustonosz – wrząca woda wpływa po plecach, a od uderzenia brzozą aż krzyczę. Myślę, że wystarczy to na wypędzenie ze mnie wszelakich złych duchów. Potem szamani liżą gorące kamienie, a ludzie obchodzą trzy razy wokoło wielki dąb, bryzgając przy tym na wszystkie strony mlekiem i wódką i intonując jakąś pieśń.
Studenci są dzielni. Bardzo ich podziwiam, dwoją się i troją, starając się udokumentować uroczystość i dowiedzieć jak najwięcej. Mija już dziewiąta godzina, plac rzednie, szamani – zmęczeni po całym dniu – siedzą w cieniu pod opieką swoich asystentów.
Wtedy studenci proszą mnie o pomoc. Jedna z asystentek szamańskich jest Niemką, ale nie mówi po angielsku – czy jako germanistka nie mogłabym tłumaczyć? Mogłabym, oczywiście.
Paula jest psychoterapeutką z Berlina. Mimo to i ona straciła swoją duszę i nie mogła jej odnaleźć. Pół roku temu trafiła w Berlinie na kongres, na którym byli też buriaccy szamani. To oni rozpoznali, że dawna choroba Pauli – anoreksja – była chorobą szamańską. – My na Zachodzie mówimy o psychice, ale tak naprawdę chodzi o utraconą duszę – mówi Paula. Ma nadzieję, że nauczy się więcej podczas czekającej ją inicjacji w Ułan-Ude. Ma nadzieję, że nauczy się pomagać sobie, a przez to i innym.
Patrzę na Paulę. Co tu powiedzieć? Czy trzeba sięgać do tak egzotycznych tradycji, by odnaleźć swoją duszę? Czy nie ma już nic żywego w tradycji przekazanej nam przez naszych przodków? Czy to kolejny przykład zachodniego zachwycania się tym, co obce i egzotyczne? Nie wiem.
Bo z drugiej strony szamanizm nie jest religią, jaką znamy ze swoich tradycji. To raczej umiejętność rozmowy z duchami – duchami miejsc i duchami przodków – umiejętność leczenia   i zawracania ludzkich dusz z dróg bez powrotu. Szamanizm nie ma narodowości ani kościołów, znajdziemy go w każdym klimacie i pod każdą szerokością geograficzną.
Duchy Bajkału – bądźcie nam wszystkim łaskawe.

(32) Doktorzy (1.06.2011)

Doktorów się nam namnożyło w tej syberyjskiej wyprawie.
Najpierw sama koleżanka Amazonka. Potem kolega Gejzerowicz. I ja, to już troje.
Potem doktor Isakowicz z Krasnojarska, który towarzyszył nam w koczowniczym trybie życia na wyspie Olchon. To czwórka.
I doktorostwo Kwiatkowscy. On doktor endokrynolog, ona doktor chirurg szczękowy. Przedstawiciele ciężko pracującej inicjatywy prywatnej, czyli odnoszącej sukcesy przychodni i praktyki dentystycznej.
- Jak byłam w zeszłym roku ze studentami w Ekwadorze – wyjaśniała potem przepraszającym tonem koleżanka Amazonka – to groziły nam węże, kajmany, pająki i aligatory. Nie mieliśmy w grupie żadnego lekarza, tylko ja i studenci. Codziennie się modliłam, żeby nikomu nic się nie stało. Bo jak mogłabym spojrzeć potem rodzicom na lotnisku w oczy, gdyby ktoś ze studentów został rozszarpany przez aligatora?
W tym roku jej znajomy, doktor Kwiatkowski, wybłagał u niej, by mógł towarzyszyć syberyjskiej wyprawie. Amazonka się zgodziła, pamiętając swój strach przed rodzicami studentów. A na Syberii są przecież burunduki i niedźwiedzie. W przewodniku zalecano, aby wziąć ze sobą racę na niedźwiedzie. Niestety, w żadnym ze sklepów turystycznych Trójmiasta nie mogłam takowej dostać.
Miesiąc później doktor Kwiatkowski poprosił, czy mógłby wziąć ze sobą żonę. Amazonka zgodziła się   i na to. Doktor Kwiatkowski wyznał, że specjalnie zrezygnował z ekscytującej wyprawy na Borneo, by jechać z nami.
Więc jechaliśmy.
Studenci mieli problem tytularny, bo jak mówili „panie doktorze” albo „pani doktor”, to odwracało się kilka głów. Również tambylcy przysłuchiwali się tej tytulaturze ze zdziwieniem.
Jechaliśmy. Nieporozumienia zaczęły się już w pociągu. Wszystko było dla naszych ciężko pracujących lekarzy nie takie, jakie powinno być. Oni przecież ciężko pracują, mogą zapłacić i życzą sobie za swoje pieniądze otrzymywać właściwy produkt. Akademik w Irkucku to dla nich ostatnie dno, oni pójdą do hotelu. Nie będą jeść z nami w stołówce studenckiej, tam dalej jest restauracja. Nie rozumieją,  dlaczego nie ma tu dróg i kanalizacji, na tej dzikiej wyspie. I dlaczego sprzedawczynie w sklepach są takie nieuprzejme, przecież oni mogą dużo tu kupić!
Na wyspie klimat był zmienny. Studenci codziennie chodzili i po 20 km, żeby dotrzeć do sąsiednich wiosek. Szybko się poprzeziębiali i jednego wieczoru sytuacja była dość krytyczna.
Amazonka udała się na poszukiwanie Kwiatkowskich, którzy prowadzili swój własny program pobytu.
Potem, po wizycie naszego doktora, zajrzeliśmy do studentów. Nieszczęśnicy dalej chrypieli i kaszlali.
- I co powiedział doktor? – spytała z macierzyńską troską koleżanka Amazonka.
- Ech – siąknęła nosem jedna ze studentek.
- Powiedział – westchnął kaszlący student – że on ma ze sobą leki tylko na poważne choroby.
- Pewnie na malarię albo tyfus.
- A nie na zwykłe przeziębienie.
- I nie będzie się tym zajmował.
Wyszłyśmy z Amazonką na zewnątrz i w milczeniu popatrzyłyśmy sobie w oczy.
- Cholera – powiedziała Amazonka. – Nie spodziewałam się czegoś takiego!
- We wsi jest apteka – powiedziałam. – Kupimy im chociaż witaminy i coś na gardło.
Potem, według przepisu Aliji, ugotowałam też gar buriackiego naparu. Robi się go tak: zaparza się zieloną herbatę i tymianek, dodaje wódkę i miód.
Następnym razem nie będziemy nikomu odradzać wyjazdu na Borneo. Szczęśliwej drogi! I samych poważnych chorób!

(33) Tytuł doktorski (5.06.2011)

W mojej PUP (czyli Poprzedniej Ukochanej Pracy) w zamkowym hotelu zorientowałam się, jak cenny jest tytuł Doktora Nauk Humanistycznych.
Najpierw muszę wyjaśnić, że wcale nie byłam pewna, że zdobędę tytuł Doktora Nauk Humanistycznych, więc na wszelki wypadek robiłam studia z Zarządzania Hotelarstwem i Turystyką – czyli w mojej branży. Praktyczna część mojej osobowości stwierdziła, że może bardziej mi się to przyda niż szlachetny tytuł DNH, który przynieść mi mógł tylko mołojecką sławę.
Tym bardziej że temat doktoratu był bardzo nieżyciowy, bo z historii obozów koncentracyjnych. Z takim tematem trudno mi było liczyć na solidną posadę, no chyba żeby w Guantanamo potrzebowali wykształconego w tym kierunku fachowego personelu… Ale takie widoki mi się nie kroiły.
Ale w końcu, w odstępie trzech dni, zdobyłam oba dyplomy, i dumna ze świeżego tytułu „dr” przed nazwiskiem zasiadłam w hotelowej recepcji.
Bo mieliśmy w firmie problem. Problem był głośny, bzyczący i niebezpieczny, a składały się na niego złośliwe osy, które z gniazda prawdopodobnie na platanie wlatywały przez okna do pokoi hotelowych, strasząc i atakując gości.
Recepcjoniści od trzech dni próbowali sprowadzić z Pucka straż pożarną z wysięgnikiem, dzięki któremu można byłoby wykryć i zlikwidować gniazdo os. Sprowadzenie straży pożarnej okazało się trudniejsze niż kwadratura koła:
- Nie wyślemy do was wysięgnika, jak nie wiecie dokładnie, gdzie jest to gniazdo. Bo to jedyny wysięgnik na cały powiat pucki i jakby był w tym czasie pożar…
- Nie wiemy dokładnie, gdzie jest to gniazdo, i dlatego potrzebujemy wysięgnika, żeby to sprawdzić!
- Ale jak nie wiecie dokładnie, to my nie możemy wysłać.
I tak w kółko Macieju przez trzy dni, i jak grochem o ścianę. Jak nie wiemy, to oni nie wyślą, a jak oni nie wyślą, to my się nie dowiemy. Sytuacja utknęła w martwym punkcie.
W końcu ja, doktor nauk humanistycznych z wyróżnieniem, siadłam na recepcji i wykręciłam numer straży pożarnej w Pucku.
- Tutaj doktor Izabellana. W naszym hotelu goście są atakowani przez osy. Proszę przysłać do nas ludzi z wysięgnikiem!
- Będziemy za piętnaście minut. – odparła na takie dictum straż pożarna w Pucku i zjawiła się z wysięgnikiem i trzema strażakami z „Raidem” po dwudziestu minutach.
To właśnie wtedy poczułam, jak słodki, ważny i przydatny w życiu może być tytuł doktora… od obozów koncentracyjnych…



(34) Sesja trwa (8.06.2011)

Cóż za wspaniałe letnie dni! Siorbiąc kawę z kubka z Kermitem, siedzę całymi dniami na balkonie i sprawdzam kolokwia, prace i referaty... Jest to działalność odtwórcza i nużąca, lecz konieczna.  A czasem trafi się jakaś perełka, albo i nawet diament prawdziwy - i tak za zgodą studenta Michała M. podzielę się jego pracą zaliczeniową, bo na swoją własną kreatywność w tych dniach nie mam co liczyć...
"SPA i ZKM: znajdź różnice
Hotel SPA Faltom jest jednym z wielu ośrodków, w którym za pośrednictwem ciała zdrowieje duch, młodnieje skóra i włosy, szczupleją pośladki i portfele.
Oferta ośrodka jest niemal identyczna z ofertami wszystkich tego typu przedsiębiorstw. Wykwalifikowani, dobrze opłacani technicy od zdrowia i samopoczucia zajmują się tam masażami, hydro- i fizykoterapią, depilacją, rytuałami i zabiegami z maskami na ciało oraz całym szeregiem praktyk magicznych i alchemicznych, których nazw nie przytoczę, bo nie rozumiem, a bluźnić się boję.
Spragnieni cielesnej i duchowej odnowy pozwalają kłaść na sobie algi, błoto, kamienie i Bóg jeden wie, co jeszcze, oczywiście za opłatą proporcjonalną do uzyskanych korzyści. Na przykład dwudziestominutowa kąpiel „Szmaragdowa toń” z lampką wina (swoją drogą radzę się zapoznać z nazwami poszczególnych zabiegów. Wyżyny kreatywności!) warta jest siedemdziesiąt złotych. I nic dziwnego. Ważący 0.65 karata, ośmiokątny szmaragd wart jest niecałe dziewięćset złotych, butelka dobrego, francuskiego wina – ponad stówę (a jestem pewien, że takie właśnie tam podają, Hotel SPA Falton ma w końcu cztery gwiazdki). Też bym się po pijaku potarzał w kamieniach szlachetnych, cóż, wszystko ma swoją cenę.
W całym wachlarzu usług cennych i istotnych znajduje się również zbiór rozkoszy cielesnych, jakie zapewnić może sauna. Sauna, czyli pocenie się w przeraźliwie rozgrzanym pomieszczeniu po to, by po kilku minutach zmienić środowisko na lodowate. Infra sauna, sauna sucha, sauna parowa, basen solankowy – to wszystko znajduje się w zasięgu ręki za jedyne siedemdziesiąt złotych. I to za całe dziewięćdziesiąt minut! Oznacza to ok. 7,80 zł za 10 minut.
Dzięki majowemu słońcu i remontowi Alei Grunwaldzkiej we Wrzeszczu odkryłem pewne zjawisko. Wsiadam suchy jak pieprz do przepełnionego tramwaju. W środku temperatura rodem z przedsionka piekła. Po dziesięciu minutach wysiadam na wiatr (uroki miejscowości nadmorskich), przechodzę niecałe dwieście metrów i wsiadam do autobusu, w którym już po chwili ociekam potem jak grillowana golonka tłuszczem. Jadę dziesięć minut, wysiadam i świat we mnie wieje. Gdy wracam – dokładnie to samo, tylko w odwrotnej kolejności.
Zdrowszy się wprawdzie nie czuję, ba, od dwóch tygodni nie mogę doleczyć przeziębienia, ale jakież korzyści! Za każdym przejazdem (dwadzieścia minut) oszczędzam 15,60 zł. Dziennie: 31,20. Tygodniowo jestem już 218,40 do przodu, zakładając, że jeżdżę po Gdańsku 2 razy dziennie. A że jeżdżę częściej, miesięcznie jestem w stanie zaoszczędzić ponad tysiąc złotych! Nie licząc korków i opóźnień!
Czytelnik mógłby dojść do pochopnego wniosku, że nic a nic nie różni Hotelu SPA Faltom i gdańskiego Zakładu Komunikacji Miejskiej. Nic bardziej mylnego.
W Hotelu SPA Faltom dają szlafrok i ręcznik frotte."



(35) Złota Palma w Cannes (26.06.2011)

Dziś dzień był napięty, bo – sobota nie sobota, szabas nie szabas, a sesja trwa i studenci w biało-czarnych tużurkach nadal tłumnie tłoczą się na korytarzach.
Egzaminowałam od 10.15 do 15.15, z przerwą na konsumpcję kaszy jaglanej.
Egzamin zakończyłam po informacji Sz.P. Studenta, iż Hitler wierzył w wyższość rasy asyryjskiej.
Rasowa niby ze mnie Asyryjka, a jednak wymiękłam. I wtedy zadzwoniła koleżanka Nevena, z którą to lata temu włóczyłyśmy się po zimowym Belgradzie, zanim jeszcze obrodziła w dzieci ze swym mężem, doktorem Slobodanem. Nevena ma jeszcze dwanaście kuponów, a zaraz koniec miesiąca i trzeba się spieszyć do kina. Bo nasz dział socjalny na UU (Ukochanej Uczelni) nie wie już, jak uprzyjemnić nam życie i daje nam na głowę po osiem kuponów do kina.
Ale żeby do normalnego kina dawali, to jakoś dalibyśmy im radę. Taki na przykład dekadencki Helikon czy inne snobistyczne Kameralne, gdzie filmy dla intelektualistów puszczają – kupony poszłyby w ruch raz dwa.
Ale nie. Nasz dział socjalny dzielnie wspiera popcorn, nachos i Multikino, gdzie rzadko coś dla wybrednych gustów Pracowników Naukowych znaleźć można. Jak już, to dla śmiechu idziemy, a na koniec czerwca to już popłoch zupełny, żeby tę pańszczyznę kinową wyrobić.
I Nevena dziś wymyśliła, że film ze Złotą Palmą możemy obejrzeć.
Właśnie wróciłam.
Film był z Bradem Pittem i z chłopcem, który wyglądał jak mały Brad Pitt, zaś Brad Pitt wyglądał jak swój własny ojciec.
W świetnych rolach wystąpiły wulkany, chmury, mitochondria i meduzy.
Wystąpił też wątek moralnego dinozaura o dobrym sercu, który nie zadeptał innego dużego gada.
Wulkany, chmury, dinozaury i mitochondria podrygiwały w rytm majestatycznej muzyki Brahmsa.
Wszystko to było bardzo mądre i podniosłe, zupełnie jak z gazetki „Strażnica”. I było to dokładnie tak, jak Amerykanie chcieliby nakręcić film „jak w Europie”.
Dziale socjalny UU, dziękuję ci za kupony!

(36) Dolce vita (27.06.2011)

To już naprawdę koniec sesji.
Uff, nareszcie.
Nareszcie będzie można wyrzucić papiery, poukładać książki, oddać do dziekanatu protokoły. Nie, nie wszyscy nieszczęśnicy przecisnęli się przez sito egzaminacyjne. Młodzieży coraz trudniej jest składać składne i logiczne zdania, a ponieważ pytania znane są Studentom od dwóch miesięcy, to i litości im tyle okazuję co Litwini Krzyżakom na rozległym polu grunwaldzkim. Czyli faktycznie niewiele, lecz czyż nie po chrześcijańsku jest naprostowanie tych ścieżek już na pierwszym roku, a nie później?
Tak tu się usprawiedliwiam, a głowa boli.
Głowa boli i brzuch boli, to znaczy mdli tak lekko, a to z nadmiaru słodkości. Bo nie dość, że koniec sesji, to jeszcze zebranie ostatnie było. Pani profesor Poniatowska przypomniała mi delikatnie, że nasza komisja kończy kadencję i że warto to podsumować.
Kadencja była pięcioletnia, ale ten czas nie wystarczył, żeby udało mi się nauczyć na pamięć nazwy naszej komisji, przepisuję więc z listu profesor Poniatowskiej:
"Komisja Historii Nauk Społecznych Komitetu Historii Nauki i Techniki Polskiej Akademii Nauk".
Jest to jedenaście słów do nauczenia się i myślę, że dlatego kadencja powinna trwać jedenascie lat. Ale ten zbożny czas już dobiegł końca. I dzisiaj było ostatnie zebranie.
Zaszłam do bufetu, by kupić ciastka, ale bufet już był zamknięty na wakacje. Pani Profesor znalazła w szafie herbatniki, które rozłożyła na talerzu. Za chwilę jednak zapukał Prorektor… Z torcikiem tiramisu na podorędziu, z szacownej cukierni „Bajadera”.
- Nie będę jadł – zapowiedział Prorektor. – A przynajmniej nie więcej niż jeden kawałek. Bo mieliśmy dziś rano posiedzenie senatu i Rektor przyniósł sernik, mówił, że samodzielnie upieczony.
- Ojej – powiedziała Profesor. – To prawdziwy perfekcjonista.
- Oczywiście – odrzekł Prorektor. – Sernik był pyszny. I podobno piekł go bez pomocy żony!
No i mam zagwozdkę. W życiu niczego nie upiekłam, a tutaj widać, że to bardzo pomaga w karierze naukowej.
Kolejne zadanie na wakacje!

(37) Kaszubskie brzozy Eryki (28.06.2011)

Wczoraj byłam zaproszona do Instytutu Kaszubskiego. Okazja była miła, bo przyjechała do Polski autorka dwóch przetłumaczonych przeze mnie książek – przemiła starsza pani Erika Blaszczyk.
Laudację wygłosił, bardzo solidną, profesor Kaszubowski. Mówił o niełatwym życiu pani Eriki na tym naszym polsko-niemiecko-kaszubskim pograniczu. Dziewczynka urodzona w Nowym Porcie w rodzinie Pokriefke, wojnę spędziła jako najmłodsza z rodzeństwa, przechowana u dziadków Borkowskich pod Kartuzami. Kiedy do wsi wkroczyła Armia Czerwona, Erika miała jedenaście lat. Niewiele już pamiętała swoją matkę, ojca, siostrę i brata, odciętych w zachodnich Niemczech.
Potem przyszła nowa Polska. Erika otrzymała wspaniałą szansę – bezpłatne wykształcenie i zawód – nauczyła się więc tkactwa w Jeleniej Górze. Jednak rodzice przysyłali wciąż ponaglenia, by jechała do Niemiec. Ale w Polsce Erika czuła się u siebie. Na prośby matki wyjechała – dopiero w 1956 roku.
Teraz, na emeryturze, napisała o tym dwie książki: „Kaszubskie brzozy” i „Błędne ogniki Zachodu”.
Napisała jak umiała, jak ktoś, kto ciężko pracował całe życie, a teraz bierze pióro do ręki i pragnie o tym opowiedzieć. O wszystkim, co przeżyła.
To niesamowite – móc jako tłumacz pośredniczyć między jednym językiem a drugim, między jednym życiem a drugim, rozpiętym między granicami państw i kultur.
Zachęcam nieskromnie.
Książka czeka w Instytucie Kaszubskim ;-)


(38) Wizyta (30.06.2011)

Dzisiejsze chmurne przedpołudnie spędziłam zamknięta w kabinie prysznicowej z butelką octu spirytusowego.
Moja Mama twierdzi, że ocet jest dobry na wszystko. Można nim wypłukać włosy. Można go dodać do sałatki. Można go dodać do fasolki po bretońsku. Można go wlać do sedesu. Można go wlać do umywalki. Można nim polać panel prysznicowy. Można nim umyć kabinę prysznicową.
Można się też udusić od jego oparów, jak człowiek tak dłużej posiedzi w tej kabinie.
Nie robiłabym tak dramatycznych rzeczy, ale już miesiąc temu Mama i Ojczym zapowiedzieli się u mnie z wizytą. Ogarnęło mnie przerażenie, bo dobrze jeszcze pamiętam sytuację sprzed roku, jak Mama i Ojczym pomieszkali u mnie przez dwa tygodnie, podczas kiedy ja zażywałam uroków syberyjskiego lata.
Po powrocie, jak weszłam do mieszkania, to aż się cofnęłam i musiałam spojrzeć na drzwi, czy tam na pewno jest wizytówka z moim nazwiskiem.
Przed wyjazdem sprzątałam ze dwa dni, ale to, co zobaczyłam po powrocie, przekroczyło moje najśmielsze wyobrażenia. Trzydziestometrowe mieszkanie lśniło jak Luwr, jak Kunstmuseum albo jak inne miejsce, gdzie regularnie pojawiają się dobrze opłacane ekipy sprzątające.
Wyprali nawet sofę (odzyskała biały kolor) oraz flagi tybetańskie rozwieszone na balkonie (straciły kolor).
Wpadłam w rozpacz. Mieli tu sobie przecież wypoczywać nad morzem, a nie sprzątać! Zadzwoniłam do Mamy.
- Czy wy w ogóle odpoczywaliście?
- Ależ oczywiście! Byliśmy i w Dębkach, i w Rewie, i spacerowaliśmy codziennie po Kalwarii Wejherowskiej! I przewodnik oprowadzał nas po kapliczkach, i byliśmy w podziemiach klasztoru franciszkanów!
No, ja jeszcze nie byłam.
- Ale dlaczego tak intensywnie sprzątaliście? Nie lepiej odpocząć?
- No przecież nie masz telewizora, to co miałam robić?
No tak.
Mama i Ojczym przyjeżdżają za tydzień. W zasadzie powinnam przeprowadzić remont, żeby to jakoś wyglądało. Albo wezwać na pomoc Mister Propera.
I pomyśleć, że Mama rozwiodła się z moim Ojcem, bo on w kółko sprzątał!

(39) Czas wolny (10.07.2011)

Zadzwoniła Dawno Niewidziana Przyjaciółka z propozycją, żeby się spotkać na kawie, ponarzekać i popłakać nad naszym losem, jak to dwie normalne osoby rodzaju żeńskiego w depresji. Może we wtorek?
Zajrzałam do kalendarza.
- We wtorek nie mogę. Konsul generalny wydaje przyjęcie i muszę tam być. Chyba nawet będę musiała opuścić zajęcia z angielskiego.
To może w środę?
- Przepraszam, ale w środę chcę jechać do Pucka oddać książki z biblioteki. Znalazłam je podczas porządków Przed Przyjazdem Mamy, a książki pożyczyłam tak dawno, że w międzyczasie biblioteka przeprowadziła się do nowej siedziby – diabli wiedzą gdzie, będę szukać i rozpytywać między pucczanami.
No a co powiem na czwartek?
- Czwartek niestety w ogóle nie wchodzi w grę, bo organizuję wycieczkę naszego kobiecego klubu książki na Mazury, na ogólnopolskie mistrzostwa konia wierzchowego w skokach. Mam dużo pracy z organizacją!
- Wiesz – westchnęła Przyjaciółka. – Muszę powiedzieć, że jak na osobę ze zdiagnozowaną depresją to jesteś bardzo zajęta.
Muszę się nad tym zastanowić… Jak będę miała czas!

(40) Gotowa na wszystko (10.07.2011)

Nie ma to jak wakacje. No i nie ma to jak genialne pomysły, jak je spędzić. Ki diabeł mnie podkusił?
Postanowiłam zabrać się za angielski. Głupi ten język, bo dominujący i globalizujący, ale nie mam wyjścia. Jak chcę zrozumieć talk-showy, X-Factor i mowę polskich menedżerów, to trzeba się zabrać za robotę.
Zapisałam się na intensywny letni kurs języka angielskiego.
Na kursie jest fajnie. Naokoło świątynia zglobalizowanej konsumpcji, bo kurs dzieje się na Manhattanie we Wrzeszczu, a my wkuwamy słówka i marudzimy nad niemym "l". Ponieważ na czterech uczestników trzy osoby to germaniści, to czasem sobie coś szeptem wyjaśniamy po niemiecku.
Albo odpowiadamy naszej lektorce swojskim "Jawohl".
Kurs trwa od 17.00 do 19.30, jednak żeby dojechać, muszę już o 15.30 umieścić się w SKM. Tak samo z powrotem – zastanawiam się więc nad wynajęciem na stałe kuszetki. A może zacząć dorabiać sprawdzaniem biletów?
Kursu jednak mi było mało, więc w poniedziałek zakupiłam jeden z sezonów "Gotowych na wszystko".
Tydzień minął niepostrzeżenie. Codziennie do trzeciej w nocy z wypiekami na twarzy oglądałam "Desperate housewifes", zaklinając się w duchu, że coś zrozumiem i nauczę się szybciej tej nowej lingua franca. Potem, jak Bóg dał, budziłam się koło południa, prysznic, śniadanie, praca domowa – i już trzeba było iść na kolejkę.
Nie wiem już, jakimi brzydkimi słowy powinnam się nazwać za te moje wakacyjne pomysły.
Na szczęście jutro sobota. Odeśpię jakoś ten angielski!
A od poniedziałku będę się znowu uczyć mówić z intonacją Bree Van De Kamp.



(41) Mazury literacko-przyrodnicze (15.07.2011)

Koleżanka Espaniola zagoniła mnie do roboty i kazała się zabrać za organizację wyprawy naszego kobiecego klubu książki na Mazury. Padło na mnie, bom tubylec warmińsko-mazurski, czasowo od 10 lat oddelegowany na Pomorze Gdańskie – ale dusza pozostała wśród moren dennych i czołowych. Tak więc musiałam włączyć dawno nieużywany na urlopie mózg. O mało mnie to nie zabiło, ale z pomocą koleżanek z klubu udało mi się przetrwać ten niepokojący stan.
Wyprawa była trzydniowa. Nasza wspaniała siódemka – tak, siedem kobiet nas było! – zakwaterowała się w pensjonacie nad Jeziorem Probarskim. I stamtąd, zgodnie z programem, ruszyłyśmy w mazurską okolicę. Książką wybraną na wyprawę było „Dzieciństwo w Prusach Wschodnich” Marion hr. Dönhoff.
Tak więc pierwszym punktem programu były odwiedziny w Salonie Marion Dönhoff w Gałkowie. Salon mieści się w pięknym domu leśniczego, przeniesionym do Gałkowa ze Sztynortu – dawnej siedziby rodu Lehndorffów i Dönhoffów, gdzie tymczasem jeden z największych w Prusach Wschodnich pałaców popada powoli w ruinę… Dawno już odpadły dachówki, dach pokryty jest papą… Dobrze, że uratowano dom leśniczego – teraz na dole jest restauracja „U Targowiczan”, zaś na górze Salon – miejsce spotkań i wystaw artystycznych. Honory domu pełni w Salonie Renate Marsch-Potocka, z którą rozmawiałyśmy o książce i postaci hrabiny Dönhoff.
Po strawie intelektualnej przyszedł czas na strawę towarzyską – czyli obserwację mistrzostw konia wierzchowego w skoku przy stadninie koni Ferensteinów. Z zachwytem patrzyłam na piękne sylwetki koni; z mniejszym zachwytem na zgrabne sylwetki jeźdźców, bo daleko mi do takiej szczupłości…
Świat przyrody zachwycił nas w Parku Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie, założonym przez pozytywnie zakręconego szaleńca – dr. Andrzeja Krzywińskiego. Rozległe tereny, stada jeleni, ptaki uratowane z wypadków, łania jelenia św. Huberta łasząca się jak pies, trzytygodniowy łoś chwiejący się na cienkich nóżkach… A do tego piękna pogoda, a na zakończenie przepyszna kolacja z mazurskim piwem w „Oberży pod Psem” państwa Worobiec na terenie Parku.
Kolejny dzień i kolejne atrakcje, pracowicie wyszukane przeze mnie i przez Espaniolę w Internecie. Godzinny spływ łodzią „pychówką” po Krutyni spowodował zamieszanie na rzece wśród męskiej części populacji. Nie wiem jak to jest, ale żaden z panów umieszczonych w kajakach nie mógł się powstrzymać na widok naszej damskiej siódemki od komentarza typu: „Gdzie zostawiłyście mężów?” No cóż – bawiłyśmy się świetnie bez mężów! A po spływie zgłodniałe spałaszowałyśmy słynną zupę pokrzywową, podawaną w restauracji „Krutynianka”. Kelner nie pytał nas o mężów, a we wsi każdy napotkany mężczyzna mówił nam grzecznie „dzień dobry”.
Wieczór spędziłyśmy w nastroju bardziej ekskluzywnym – pracowicie realizując program dotarłyśmy do leśniczówki Pranie. Wystawa o „zielonym Konstantym”… Przepiękny widok na Jezioro Nidzkie… I wspaniały koncert – Chopin na jazzowo! – ze świetną publicznością, w której wypatrzyłyśmy też miejscowych-zamiejscowych mazursko-warszawskich „celebrytów” – panią Olgę Lipińską i pana Zbigniewa Zamachowskiego. I tak minęła sobota.
W niedzielę łamałam sobie nieco głowę, bo wpisałam do programu „nabożeństwo w wiejskim kościele ewangelickim” i nie wiedziałam, jak koleżanki na to zareagują. Espaniola stanęła na wysokości zadania i – wiedząc, jakie to dla mnie ważne – przeprowadziła błyskawiczne szkolenie z zasad protestantyzmu, mówiąc:
- Dziewczyny, pamiętajcie! Nie klękać, nie żegnać się i nie mówić „Szczęść Boże”! A poza tym wszystko jest napisane w śpiewniku!
I tak mogłam odetchnąć z ulgą, a ksiądz Krzysztof tak się ucieszył na mój widok, że pozdrowił nas z ambony, zaś po nabożeństwie zaprosił całą siódemkę na plebanię, gdzie kawą i ciastkami podjęła nas jego żona pani Hania.
Wróciłam z nowymi siłami.
I pewną refleksją… Otóż czasem my, kobiety, często odpoczywamy tylko wtedy, jak spełnione są różnorodne warunki – np. „wypada” jechać z mężem… z chłopakiem… z rodziną… z dziećmi… jak już w domu wszystko zrobione… jak w pracy… Nie doceniamy więzi czysto koleżeńskich z innymi kobietami. Ten wyjazd zaś był dla mnie bardzo cenny – pokazał, że można wyjechać po prostu w gronie koleżanek – bez rodzin, mężów, bez pogaduszek, ploteczek i narzekań na życie, za to z rozmowami o książce, o kulturze i przyrodzie – i świetnie, naprawdę świetnie się przy tym bawić!
Następne spotkanie naszego kobiecego klubu książki już niebawem, bo w połowie sierpnia. Tak trzymać, kobity!


(42) Ekumenia stosowana (20.07.2011)

Słońce prześwietlało rabatki barwnych malw, zdobiących dumnie plebanię. Ksiądz Krzysztof zawiesił się nad południową herbatką. Gaduła z niego straszny, i mimo że miał za sobą długie kazanie, postanowił opowiedzieć nam – siedmiu członkiniom kobiecego klubu książki – pouczającą historię z życia zwykłej mazurskiej parafii.
- Postanowiłem założyć chór… parafian zgłosiło się do śpiewania niewielu, tak więc nawet się ucieszyłem, jak przyszedł do mnie leśniczy Antoni z prośbą, czy nie mógłby on też udzielać się w chórze.
- Panie Antoni – powiedziałem. – Ja bardzo chętnie pana przyjmę, bo pan głos ma dobry, ale pan jest katolik. A jak się pan do naszego chóru zapisze, to będzie pan musiał śpiewać z nami także w każde święto, a nie tylko na próbach, czy pan to rozumie?
Leśniczy potwierdził, że rozumie. I że się zgadza spędzać święta kościelne z ewangelikami.
Trwało to więc jakiś czas, szło święto za świętem, i któregoś dnia Antoni już nie miał szans, żeby z nabożeństwa w kościele w Sorkwitach zdążyć na mszę do swojego kościoła w Rybnie. Przyjął więc eucharystię pod dwiema postaciami, chleba i wina, jak to uczynił Chrystus i jak jest to przyjęte w kościele ewangelickim.
(Co prawda ja od dawna uważam, że wino mogłoby być lepszej próby, najlepiej Spaetlese…)
W następnym tygodniu udał się do swojego kościoła, opowiedzieć sumiennie swemu księdzu, jak to się stało, że tym razem w święta przyjął nie katolicką, lecz ewangelicką komunię. Taka czy taka, eucharystia to chrześcijańska, więc sama nie wiem, czy musiał się z tego spowiadać, ksiądz jednak jak oparzony wyskoczył z konfesjonału i wykrzyknął:
- Ty u mnie, bezbożniku, lutrze, rozgrzeszenia nie dostaniesz!
Rok nie był 1520, lecz 2010, Antoni zafrapował się więc wielce, udał się do domu, siadł i zaczął myśleć. Po namyśle wyciągnął z kredensu litr samodzielnie przez żonę sporządzonej zacnej nalewki, zapakował do torby i ruszył w stronę jak najbardziej właściwą, czyli do Świętej Lipki – katolickiej enklawy na protestanckich Mazurach. Leśniczy uzbrojony w nalewkę pomaszerował do samego przeora urzędującego w bajecznie barokowej Świętej Lipce zakonu jezuitów i wyłuszczył mu swoją sprawę, jak to w praktyce niebacznie zastosował ekumenizm i czym się to skończyło.
Przeor chwycił się za głowę.
- Antoni! Ten twój proboszcz to głupi jest jak but! Ja tobie daję rozgrzeszenie!
I zamaszyście rozgrzeszył biednego chórzystę.
A ja lubię swój kraj za to, że ludzie takie sprawy traktują poważnie.


(43) Druczek (20.08.2011)

Wakacje wakacjami, ale nie dla wszystkich. To znaczy w sumie trudno ustalić, dla kogo są wakacje, a dla kogo nie, bo na przykład na UU (Ukochanej Uczelni) panuje na ten temat duża rozbieżność zdań. Ja się co prawda uchylam z powodów zdrowotnych przed wakacyjnymi kontaktami z UU, jednak mimo to docierają do mnie odgłosy walk, w wyniku których giną na froncie kolejni pracownicy naukowi, którzy zbyt poważnie traktują swój zawód i powołanie.
Na przykład Espaniola.
Espaniola właśnie przeżywa załamanie nerwowe z powodu faktu, że chciała spełnić swój obowiązek, z którego rozliczają nas w sprawozdaniach rocznych. Takim obowiązkiem jest publikowanie i udział w konferencjach. Udział w konferencjach jest płatny, zaś jeden wyjazd to minimum 500 zł – i to najczęściej wykładane z własnej kieszeni, bo UU „nie ma na to środków”. Czasem jednak, jak ktoś ma mnóstwo samozaparcia i skórę twardą jak ekwadorski aligator, to udaje mu się uzyskać jakieś dofinansowanie.
Z pomocą profesora Złotoreńskiego Espaniola uzyskała nadzieję na dofinansowanie wyjazdu. Ucieszona tym faktem, postanowiła – po raz pierwszy w życiu – nie wykładać najpierw własnych pieniędzy na wyjazd, lecz jak normalny człowiek pójść do Rektoratu po zaliczkę. Uzyskała w sekretariacie druk zaliczki, Profesor go opieczętował i podpisał, Espaniola wybrała się więc do odpowiedniej Pani w Administracji.
Pani w Administracji zimnym wzrokiem popatrzyła na druk i powiedziała:
- Ale to nie jest ten druczek. To jest druczek na zaliczkę na zakupy, a nie na wyjazd. Proszę przynieść wniosek na właściwym druczku.
- Ale… – próbowała oponować Espaniola, kobieta, która przed pracą na UU dowodziła żelazną ręką niejedną firmą. – Jest tutaj podpis profesora Złotoreńskiego, nie ma zaś nigdzie napisane, że to jest druk na zakupy, a nie na konferencje.
- To są nasze wewnętrzne druczki – wyjaśniła zimno Pani w Administracji. – Proszę przynieść wniosek na właściwym druczku.
Nieważne, że Espaniola ma zasłużony urlop. Nieważne, że profesor ma zasłużony urlop. Nieważne, że nikt z nich nie sfałszował swojego podpisu. Nieważne, że żadne z nich nie planuje okraść uczelni. Nieważne, że zmusza się ich do biegania za podpisami w wakacje, bo Panie w Administracji mają swoje Wewnętrzne Druczki.
Espaniola poczuła, że ma dość. Jak zwykle, pojedzie na konferencję za własne pieniądze, mimo że zarabiamy poniżej średniej krajowej. Jak zwykle, po powrocie będzie próbowała rozliczyć wyjazd z Paniami w Administracji, których liczba przewyższa już podobno liczbę pracowników naukowych. Jak zwykle, będzie próbowała przekonać Panie w Administracji, że wyjazd na konferencję to niekoniecznie okradanie Ukochanej Uczelni.
W SKM spotkałam kolegę Gejzerowicza i opowiedziałam mu o zgryzocie Espanioli.
- No właśnie – powiedział z troską kolega Gejzerowicz. – Właśnie dlatego ja już cztery lata temu zrezygnowałem zupełnie z jeżdżenia na konferencje, bo nie mam siły na Panie w Administracji.
Może, pani profesor Kudrycka, warto byłoby rozpocząć Reformę Nauki od zupełnie innej grupy zawodowej niż adiunkci i profesorowie?!!!